Copyright © by Krzysztof Głuch,1998

KRAKON '98

Autor poniższej pisaniny młody jest, oczytany, a i dowcipny niekiedy. Od paru lat wczytuje się w końcowe strony miesięcznika "nowa fantastyka", patrzy, myśli, analizuje. Po paru latach nauczył się wiele i tak na przykład potrafi obecnie odróżnić takie teoretycznie nierozróżnialne rzeczy jak Inglot i Oramus, Impul-sem do pisania był dla autora pobyt na Krakonie '98 i o tym teoretycznie traktuje ten artykulik, ale drogi czytelniku nie daj się zwieść pozorom . . .
życie seksualne elfów
krzysztof głuch; klub fantastyki "druga era" - akademia ekonomiczna poznań

UWAGA! Powyższy tytuł (nawiązujący do epokowego dzieła B. Malinowskiego) miał na celu prymitywne przykucie uwagi, z treścią nie ma nic wspólnego (chociaż...)

OSTRZEŻENIE! Tekst ten należy do popularnego ostatnio gatunku RKSFOREVER. Oznacza to, że autor o mentalności kibica, przekonany jest o wyższości preferowanego przez siebie gatunku literatury nad wszystkim innym. Wszelkie zarzuty o stronniczość są śmieszne, bo oczywiste.

Dni fantastyki, konwenty, to dla młodego, zaczytanego fana świetna okazja do popatrzenia sobie na pisa-rzy, którzy napisali książki, które tenże fan sczytywał z czcią i pobożnością w półmroku nocnej lampki. A_pisarze zjeżdżają chętnie. Sami wszak za młodu tłukli się pociągami, żeby pobyć razem w gronie podobnych szajbniętych, w warunkach jeszcze gorszych niż zawiana podstawówka bez ciepłej wody.

Patrzyłem więc wnikliwie na gęby facetów, których znałem już trochę z krwistej prozy i mięsożernej publi-cystyki. I tych ludzi dotyczą poniższe słowa.

Spotkanie z twórcą to utarty rytuał literatury w XX wieku. Twórca siedzi na wyróżnionym krzesełku, na-przeciwko... , no właśnie. Mamy tutaj element od którego zależy bardzo wiele. Może to być sala pusta lub sala wypchana po brzegi młodzieżą, która nie bardzo wie, po co tutaj się znajduje. czasem jest to tłumek mądrych polonistów, mogących zarówno chcieć kanonizować twórcę, jak i ukamienować. Jeśli to grupa studentów, to chętnie wydrwią każdego. Kiedy zebrani zostaną statystyczni reprezentanci społeczeństwa, to dyskusja potoczy się o wszystkim i o niczym. To co można powiedzieć generalnie o SF-publiczności, to że jest okrutnie zdomi-nowana przez "swoich ludzi", strategicznie rozlokowanych na całej sali. Tutaj jacyś znajomi fizycy, tam jakiś Parowski., a tam Prószyński, a tam S-ka. Tak zwana "warszawka" (umownie) potrafi przegadać w swoim gronie całe spotkanie.

Da się wyróżnić w tym obrządku, jeszcze prowadzącego, którym jest z reguły jakiś wazeliniarz zdolny po-zbawić twórcę resztek skromności.

No i pytania. Nie wiem dlaczego zawsze wszystkim zależy na pytaniach z sali. Jest bowiem tak, że bohater naszego spotkania odpowiedzi ma gotowe i mógłby je referować przez godzinę bez kłopotliwego oczekiwania na jakieś pytanie. Ale nie! Porządek musi być, ktoś o coś musi spytać.

Właściwie to pytania bardzo przeszkadzały. Sala jakby nie rozumiała intencji pisarzy i pytała o wszystko nie związane z ich twórczością. Ktoś spoza środowiska mógłby pomyśleć, że oto ma przed sobą Inglota - znane-go pedagoga, Huberatha - doświadczonego alpinistę, Ziemkiewicza - prezentera TV, itd... .A to niezupełnie tak. Faceci ci piszą książki i jeżeli nie mogą na nich zarobić, to chcieliby nieco chociaż pogadać.

No więc przejdę do opisu tej części panteoniku fantastów, jaki objawił się na Krakonie '98 w SP nr 10, w ciasnej salce nr 34.

Jacek Inglot. Świeży to adept sztuki fantastycznej (dwie powieści wyhodowane z opowiadań). Ten prak-tykujący (z wykształcenia i zawodu) polonista traktowany jest trochę jak niedouczony żółtodziób w cechu, w którym dominują politechnicy i tym podobni. Mówi on głośno i dosadnie, przeciwieństwo leciwego już (46) flegmatycznego Oramusa, z którym pozostaje on w komitywie uczeń-mistrz. Nawzajem prowadzą sobie spotka-nia, zazdroszczę sobie książek, są dla siebie cyniczni, pisują w Playboyu...

Inglotowi wyhodowała się ostatnio powieść "Quietus", o której się wiele na konwencie mówiło, jednak mało kto ją czytał i siłą rzeczy Inglot się o niej nie naopowiadał. Wytłumaczył się tylko z pomysłu silnika paro-wego w VII w. po Chrystusie (przy pomocy pisarzy-fizyków, bo co taki humanista może o tych rzeczach wie-dzieć, nie?) i pochwalił się, że mainstreamowa krytyczka Kinga Dunin w recenzji "Quietusa" uznała autora za czołowego pisarza-faszystę-szowinistę (też bym tak chciał).

Tyle o literaturze. Resztę dyskusji Inglot wylewał żale, że nikt już nie chce się uczyć polskiego, że jemu się nie chce chodzić do szkoły, że jego wydawca (Zysk) go źle traktuje. Natomiast sala gremialnie się zastanawiała, czy moralnym jest wydawanie bryków z polskiego (Inglot to robi).

Marek Oramus, zwany w światku Marucha, wystąpił w chwili, kiedy na sale zeszły się wszystkie "gwiaz-dy polskiego rocka". A więc tego fizyka-pisarza obleźli wszyscy fizycy i pisarze, jacy tylko byli na miejscu i koniecznie chcieli go dobić pytaniami o sens pisania. A nie trzeba było wiele, bo Oramus robił wrażenie, jakby za pięć minut miał ciąć sobie żyły. Ciągle powtarzał "w czasach, kiedy byłem pisarzem" i dodawał, że bardzo trzeba uważać, co się pisze, i że lepiej tego nie robić, niż robić niedoskonale. Gnębiony przez fizyków wołał rozpaczliwie o pytania z sali. Gdy te nie nadeszły, sam spytał Huberatha ,czy nie czuje się on niespełnionym naukowcem, a potem wziął kredę i zaczął rysować na tablicy schemat elektrowni jądrowej To było ostatecznym błędem, bo doskonale poinformowana sala wyłapała wszelkie błędy. Jednak na zakończenie spotkania więk-szych braw niż Oramus nie zebrał nikt.

W świetnej formie jawił się Marek S. Huberath, który poprzedniego dnia wydrwił horrory, wygłosił pean na cześć broni palnej (przeciw laserowej) i przyłożył Korwinowi-Mikke w dyskusji na temat ewolucji. Teraz nie trzeba było zadawać wielu pytań. Sprawnie opisał wszystkie swoje opowiadania, wysłał Oramusa na stos (za poglądy o wielu Mesjaszach, odziedziczone po Giordano Bruno), obronił Szatana przed niebytem (tym razem Boga nie trzeba było, sala nie wierzyła tylko w diabła), udowodnił że gigantyczne pająki nie istnieją (a właśnie wchodzą na ekrany "Starship troopers" o wojnie z nimi), zażądał poddania czarów prawom dynamiki (kiedy żaba zamienia się w królewnę, to pobiera tyle energii, że rozpada się królewicz), zwierzył się , że wybrał swoją specjalność naukową (organizmy żywe w warunkach ekstremalnych) z myślą o ekspansji kosmosu, a tu cała para cywilizacji poszła w informatykę. Na koniec zapytywany o alpinistykę, tak się rozgadał, że organizatorzy siłą usunęli go z sali. Tak, tak! Jeśli czysta SF przeżyje, to Huberath będzie tym, co ją ocali.

Huberath był tak bardzo promienny, jak bardzo przygnębiające są jego arcydziełka. Natomiast Konrad T. Lewandowski, zwany Przewodasem okazał się tak drętwy, jak odlotowe tworzy opowiadania. Literat ten wy-powiada bezbarwnie jedno słowo na 10 sekund. i stanowczo nie ma charyzmy. Pierwszego dnia zaczął snuć bezbarwne rozważania o metafizyce, ale szybko siadło na niego małżeństwo Pawelców (oczywiście fizycy) i dowiedli bezbłędnie, że Lewandowski nie wie, co to jest metafizyka (chociaż etymologia wydaje się oczywista; jest to miejsce, gdzie fizycy dobiegają do mety i dalej musi biec ktoś inteligentny). Natomiast następnego dnia Lewandowski miał mówić o seksie w fantastyce, więc szybko zareklamował, że w jego "Różanookiej" znajdują się wszystkie ważniejsze zboczenia i jest to absolutny ewenement na rynku, po czym śmiało przyznał się "odro-biłem pańszczyznę i proszę o pytania do mnie". Nawet nie pamiętam czy padło jakieś pytanie (na pewno cały czas dogryzał Huberath), jednak Lewandowski bezstresowo opowiedział wszystko o sobie. Przyznał się do tzw. kompleksu Sapkowskiego (wielki nieobecny, chyba wszyscy mu zazdroszczą talentu). Potem dowiedzieliśmy się, że Lewandowski i Dukaj to dwa nie znoszące siebie żywioły, które nie zgadzają się prawie w niczym i skoro wyczerpali już wszystkie możliwości pokojowego rozwiązania konfliktu, to pozostało im jedynie potykanie się na ubitym maszynopisie. Na tę wieść fizycy zawrzeli i usilnie zapytywali, cóż to za różnice. Na próżno jednak, bo Lewandowski się wykręcał. A Dukaj?

No właśnie! Jacek Dukaj siedział tuż przy biurku Lewandowskiego i gdy wokół niego gotowało się, on milczał i robił wrażenie humanisty na wykładzie z rachunku całkowego (co ja tutaj robię?). W końcu, gdy się zrobiło tak gorąco, że byłem pewien, że któryś z fizyków wyciągnie generator laserów i zacznie pruć do które-goś z pisarzy, Dukaj otworzył usta i przemówił: "siedemnaście" - zamamrotał to jedyne słowo. Miało ono jakiś kontekst, ale mniejsza z nim. Uspokoiło się i wyszło na jaw, że jedną z osi konfliktu jest Michael Kandel, ame-rykański tłumacz Lema, który ostatnio gościł w Warszawie, przeczytał co mógł z polskiej fantastyki i powie-dział, że Dukaj jest najlepszy, a o Lewandowskim tego nie powiedział. Lewandowski tłumaczył to tym, że pod-sunięto Kandelowi wszystkie dzieła Dukaja i nie wszystkie Lewandowskiego.(a poza tym Kandel się nie zna). Ja osobiście Lewandowskiego nie rozumiem. A co? Miał może jeszcze Amerykanin Kandel chwalić sztandarową "Notekę 2015", w której Polacy dowalają Ameryce?!

Jeżeli chodzi o Dukaja, to nie miałem okazji go dobrze zlustrować. Ale jeżeli to prawda, że jak w przypad-ku Lewandowskego, iloczyn błyskotliwości autora i błyskotliwości dzieła jest stałą, to doprawdy Dukaj twory arcydzieła i nikt mu do pięt nie dorasta.

Od kiedy Stanisław Lem zabrał swoje zabawki do innej piaskownicy, branża fantastyczna straciła swojego człowieka orkiestrę. W tę niszę wszedł dość sprawnie Rafał A. Ziemkiewicz, który po dokonaniu holocaustu na liberalizmie we wszystkich dziedzinach "humanistycznych" zabrał się za nauki "ścisłe" (na razie ekonomię i informatykę, jak widać liberały czają się wszędzie).

Na spotkaniu z nim można było przez jakieś pół godziny wysłuchiwać opowiadań, jak to Ziemkiewicz prowadzi program poranny w telewizji. Sala drążyła ten temat na wszystkie sposoby, że aż pisarz przypomniał taktownie, że jest pisarzem SF i życzy sobie zadawanych pytań w tej kwestii. Dało to tyle, że przez resztę spo-tkania, na marginesie "Pieprzonego losu kataryniarza" sala kłóciła się, czy Internet ma przyszłość (autor uważa, że nie). Jako jedyną ciekawostkę, wyjawić mogę, że litera "A" pomiędzy "Rafał" i "Ziemkiewicz" oznacza nie-stety Aleksander (kontekst polityczny! niezorientowanym wyjaśniam, że pisarz co tydzień w nakładzie kilku tys. egz., na stronie drugiej "Gazety Polskiej" oznajmia, że jest za delegalizacją SDRP, a podejrzewam, że różnych UWów i UPów także). Tyle było Ziemkiewicza.

Swoich wiernych fanów zebrał Jacek Komuda, spec od wielkich historycznych rzezimieszków. Wpadłem na to spotkanie na kilka sekund i usłyszałem jedynie, jak autor zarzekał się, że nie jest żadnym satanistą.

Na koniec wspomnę o wspólnym haniebnym elemencie każdego spotkania. Jest nim nieśmiertelne, durne pytanie "jakie masz plany?", zadawane nieraz od razu na początku (tak jakby chcieli się faceta pozbyć). Bracia Strugaccy mieli żelazną zasadę "o planach nigdy i nikomu". Z naszych pisarzy jedni bronili się w myśl tej zasa-dy, inni ulegali pokusie mówienia "hop" zawczasu. Ja nie podzielę się tym co wiem. Zdradzę jedynie, że Ora-mus, pomimo, że mówi o sobie "były pisarz", to bąkał coś o nowej powieści, a Ziemkiewicz pochwalił się, że w wyniku "kompleksu Sapkowskiego" pisze opowiadanie, jakie już dawno napisał Światek Wojtkowiak, mój zna-jomy z klubu (fantasy podatkowa).

Trzeba też zauważyć, że najwięcej publiczności, bo nie salkę ale salę do koszykówki, zebrał Janusz Kor-win-Mikke, którego każdy fan ma obowiązek czcić, jako licencjonowanego SF-twórcę (biuletyn konwentowy opublikował jego całkiem dowcipny shorcik). Najpierw udowadniał on, że czytał dużo SF (wykazał raczej coś odwrotnego). Potem przeszedł już do swojego standardowego monologu politycznego. Potem zasypała go lawi-na pytań, a ja się wściekałem, że w dzisiejszych fanów nie obchodzi literatura, tylko zlatują się żeby popatrzeć na gwiazdora, którego znają z telewizji. Ano może i rzeczywiście tak jest kiepsko z SF-fanami? Zamiast opo-wieści o zmierzchu zgniłej cywilizacji, wypaczaniu chrześcijaństwa i paru innych istotnych rzeczach, mógł In-glot machnąć dziełko o drużynie krasnoludów, albo desancie na planetę Beta, i nikt by nie zauważył różnicy... .

A na koniec kilka słów kibica.

Wielkiego doświadczenia w "meetingach z osobistościami" nie posiadam, ale oto jakie zauważam standar-dowe patologie. Artystę teatru pyta się "jaki jest sens w takiej sztuce, jako takiej?" i słyszy się w odpowiedzi: "staram się uchwycić sens bytu na dnie egzystencji". Kontestatora i buntownika pyta się: "dlaczego tak? czyż nie można inaczej???!!!" i słyszy "słuchaj koleś! a może ja po prostu jestem sobą" Uznanego pisarza zapytamy: "czy byt zła pojmować w ujęciu Goethego, czy też może istnieje inna perspektywa?". Do bardzo uznanego pisa-rza (okolice Nobla) odezwiemy się: "wielce nasz szanowny, drogi i ukochany pisarzuuu! to sama przyjemność obcować z Twoją twórczością...". Artysty natomiast piwnicznego nie podejdzie inaczej jak "nasz drogi przyja-ciel, który ma w sobie tyle ciepła dla wszystkich...".

Nie chcę popełniać ludobójstwa na kulturze poza fantastyką, ale takie są w tej kulturze patologie, widoczne gołym okiem. Ze spotkań SF wcale nie wychodziłem taki zachwycony, ale przekonany jestem, że środowiska o bardziej intensywnym życiu literackim (ilościowo i często jakościowo) w Polsce nie znajdzie.

Jak starczy mi czasu, to w innym artykuliku wykażę niezbicie i fachowo (bo na wzorach), że literatura SF jest najlepsza i istnienie czegokolwiek lepszego od niej przeczy prawom fizyki.

Krzysztof Głuch