strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Dawid Drake & S.M. Stirling Na co wydać kasę
<<<strona 36>>>

 

Wybraniec (fragment)

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Visager

1221 P.U. (Po Upadku)

305 R.P. (Roku Przysięgi)

 

Komandor Maurice Farr zdjął z głowy czapkę i otarł chusteczką pot z czoła. Mężczyzna stał w dokach dla liniowców pasażerskich na północnym nabrzeżu Zatoki Składania Przysięgi. Za plecami miał szerokie i ciche ulice Starego Miasta, którego centrum stanowił Plac Pomnika. Na placu stały rzeźby z brązu przedstawiające założycieli ze wzniesioną w dłoniach bronią – kordami i rusznicami skałkowymi rozpowszechnionymi trzy wieki temu. Wojna Imperium z Sojuszem zakończyła się miażdżącym zwycięstwem Imperium. Pierwszą rzeczą, jaką zrobili uciekinierzy z Sojuszu, było złożenie uroczystej przysięgi zemsty na tych, którzy pogrzebali ich ambicje i wyrżnęli wszystkich ich ziomków, jacy nie umknęli z kontynentu.

Po trzech latach spędzonych jako attaché marynarki wojennej w Krainie Wybrańców, Farr miał pewność co do dwóch rzeczy: ich potomkowie wciąż mieli taki zamiar i zamierzali podbić nie tylko Imperium, ale i całą planetę Visager. Może i cały wszechświat.

Na zachód i południe wokół zatoki rozciągało się nowoczesne miasto Składanie Przysięgi, zbudowane z czarnego bazaltu i szarego tufu dostarczonego z pobliskich kamieniołomów. Widać było kolejowe bocznice, stocznie, stalownie, fabryki, magazyny i niekończące się czynszowe bloki, w których zamieszkiwali protegowani robotnicy. Skupisko ogromnych budynków znaczyło centrum handlowe; sześć a nawet osiem pięter wysokości, ze szkieletem dźwigarów osłoniętych granitem rzeźbionym w surowym, kolumnowym stylu architektury Wybrańców. Większość miasta, znajdująca się poniżej zielonych przedmieść na stokach wzgórz, spowita była przez całun węglowego dymu, przydający siarkowy zapach gorącemu, tropikalnemu powietrzu. Nad ulicą z kamiennych bloków pobrzmiewał stukot podkutych kopyt, pisk żelaza ocierającego się o żelazo, syk pary i gwizd fabrycznych syren. Statki tłoczyły się w dokach i zatoce, począwszy od staromodnych żaglowców przybyłych z ładunkami zboża z Imperium po nowoczesne parowce o stalowych kadłubach wybudowane w Krainie lub Republice.

W środku zatoki krąg wysp połączonych groblami znaczył miejsce po starożytnym, zapadniętym stożku wulkanicznym, gdzie obecnie znajdował się nowoczesny dok basenowy marynarki. Obok niego poruszał się niski, masywny, szary kształt ciężkozbrojnego okrętu wojennego. Umysł Farra automatycznie go zaszufladkował. Ezerherzog Grukin, od którego pochodziła nazwa tej klasy, zwodowany w zeszłym roku. Dwanaście tysięcy ton wyporności, cztery dwieściepięćdziesiątki na podwójnych wieżyczkach z przodu i z tyłu, osiem stosiedemdziesiątekpiątek w czterech bocznych wieżyczkach z podwójnymi lufami, osiem stopięćdziesiątekpiątek na otwartych platformach strzelniczych po obu stronach, dwustumilimetrowe płyty pancerne poniżej poziomu wody, o powierzchni z utwardzonego stalowego stopu. Czterokominowy, z trójcylindrowymi silnikami, osiemnaście tysięcy koni mechanicznych, osiemnaście węzłów.

Największa, najokropniejsza rzecz, która pływa po wodzie – przynajmniej do momentu, gdy za osiemnaście miesięcy Republika zwoduje pierwszy okręt z klasy Demokrata.

Farr potrząsnął głową. Dość. Jedziesz do domu. Podniósł wzrok.

Wulkany ze śnieżnymi czapami otaczały miasto portowe Składania Przysięgi z trzech stron. Wznosiły się w mgiełce tropikalnego powietrza niczym doskonałe stożki, ich podnóża zachodziły na siebie w gąszczu dolin i bruzd pokrytych lasami deszczowymi niczym ciemnozielonym aksamitem. Pod lasem znajdowały się tarasowe pola. Farr pamiętał, jak przez nie przejeżdżał. Pyliste aleje rozciągnięte pomiędzy rzędami eukaliptusów i wianowłostek1 wyłożone były żwirem. Nieco chłodniej niż tu w dole, w dokach; nieco mniej wilgotno. Z pewnością pachniało tam lepiej niż nad oleistymi wodami zatoki. Ładnie na swój sposób; lśniąca zieleń kawowych krzewów i pomarańczowych gajów. Wybrał się tam kilkakrotnie, zapraszany do dworów w rodowych posiadłościach przedstawicieli marynarki Wybrańców, pragnących poznać attaché marynarki Republiki. Niezłe chłopy, niektórzy z nich. Dobrzy żeglarze, okropni szpiedzy, mający tendencje do zadawania pytań ujawniających więcej, niż chcieliby powiedzieć pytani.

Oznaczało to również, iż musiał podróżować poza Dystrykt Składania Przysięgi. Istniały pewne miejsca, z których dobra lornetka pozwalała dojrzeć bazę, jeśli działałeś szybko i dyskretnie. Nic wstrząsającego, tylko to, co stało w porcie, w suchym doku i co budowano na pochylniach. Potwierdzenie informacji, które wywiad uzyskał od informatorów zwerbowanych spośród szeregów protegowanych robotników w stoczni. W taki sposób buduje się obraz potencjału bojowego, krok po kroku. Był tu od trzech lat, wykonał kawał niezłej roboty – zdobył dane dotyczące eksperymentów z turbiną parową – i nadszedł czas, aby wrócić do domu.

Spojrzał na rozmawiających niedaleko mężczyznę i kobietę.

 

Cóż takiego w nim widziałam? – pomyślała Sally Hosten.

Jej mąż – który wkrótce miał zostać byłym mężem – stał w formalnej pozycji, z rękoma splecionymi na plecach. Karl Hosten był wysokim mężczyzną nawet jak na jednego z Wybrańców, z szerokimi barami i wąską talią, wyglądającym równie dobrze w wieku trzydziestu pięciu lat, jak dwanaście lat temu, gdy się pobrali. Twarz miał kwadratową i tak mocno opaloną, że turkusowoniebieskie oczy błyszczały przez kontrast niczym klejnoty; krótko przycięte włosy były jasnoblond. Miał na sobie nieoficjalny mundur: szare spodenki, tunikę z krótkimi rękawami i pasem na broń.

– To rozstanie nie następuje z mojej woli – rzucił energicznie w krajowym z mocnym akcentem Wybrańców.

– Ale z mojej – przyznała Sally po angielsku.

Od dłuższego czasu mówiła po krajowemu, więc miała małe problemy z dobrym akcentem, gdy udała się do ambasady Santander w celu odzyskania swojego republikańskiego obywatelstwa. Spotkała tam Maurice’a. I jeśli tylko się da, nie zamierzała mówić w języku Karla.

– Nie zmienisz postanowienia? – spytał.

Dwanaście lat spędzonych razem sprawiło, iż łatwo jej było odczytać emocje ukryte pod przypominającym maskę obliczem Wybrańca. Smutek, jaki wyczuwała, sprawił, iż poczuła gniew.

– Czy zwrócisz Johnowi możliwość posiadania dzieci? – spytała.

Krótkie spojrzenie rzucone w bok potwierdziło, iż jej syna Johna nie ma już w pobliżu. Gdzie on jest... a, jakieś dwadzieścia stóp stąd, pochylony nad siecią ładunkową wraz z innym chłopcem wyglądającym też na dwanaście lat. Jeffrey Farr, syn Maurice’a.

Karl Hosten zesztywniał i przesunął dłonią po pokrytej jeżykiem czaszce. – Prawo jest prawem, genetyczne defekty muszą być...

– Szpotawa stopa nie jest genetycznym defektem! – rzekła Sally spokojnie. – To rezultat postępowania w czasie ciąży – przeszyło ją poczucie winy – które da się naprawić, które zostało naprawione chirurgicznie. A ty nawet mi nie powiedziałeś, że kazałeś go wysterylizować na porodówce. Odkryłam to dopiero, gdy miał jedenaście lat!

– Czy byłabyś szczęśliwsza, wiedząc o tym? A on?

– A jak szczęśliwy byłby, gdy dowiedziałby się, że nie może być Wybrańcem?

Karl przełknął ślinę i odwrócił wzrok. On jest również moim synem, ale nie powiedział tego. A na głos dodał: – Istnieje wiele ścieżek kariery otwartych przed probantem-emeritusem. Johan jest inteligentnym chłopakiem. Uniwersytet...

– Jako nieudacznik – rzuciła Sally, posługując się okrutnym, slangowym określeniem na tych, którym nie udało się przejść wymaganej próby życia w wieku osiemnastu lat. Było to o wiele lepsze niż status protegowanego, wszystko było lepsze, ale w Krainie Wybrańców...

– Zbyt wiele razy toczyliśmy tę rozmowę – powiedziała.

Karl westchnął. – Słusznie. Zatem skończmy z tym.

Rozejrzała się. – John!

 

John Hosten miał poczucie nadwrażliwości, jakby jego własna skóra była zbyt ciasna i należała do kogoś innego. Wszyscy w parowym pojeździe byli zbyt cicho po tym, jak odebrano go ze szkoły. Już się pożegnał z przyjaciółmi – nie miał ich wielu – i spakował. Vulf, jego pies, już znajdował się na pokładzie statku.

Nie chcę słuchać, jak się kłócą, pomyślał i zaczął odsuwać się od matki i ojca.

To sprawiło, że znalazł się w pobliżu innego chłopca w jego wieku. Wzrok Johna ześliznął się ku niemu, a ciekawość odegnała na chwilę smutek. Nieznajomy był chudy i wysoki, miał rude włosy i piegi. Jego włosy były dziwnie przycięte, krótko po bokach, z zaczesaną falą na górze – w cudzoziemskim stylu, różniącym się zarówno od krótko przystrzyżonych włosów Wybrańców, jak i przyciętych "na donicę" włosów protegowanych. Miał na sobie pulower z cienkiej tkaniny z nadrukiem w dziwaczne kolorowe wzorki, workowate spodenki, buty ze sznurowadłami i gumowymi podeszwami oraz śmiesznie wyglądającą spiczastą czapkę.

– Cześć – odezwał się, wyciągając dłoń. A potem: – Ach, guddag.

– Mówię po angielsku – powiedział John, potrząsając dłonią w krótkim, mocnym uścisku Krainy. Angielski i imperialny były przedmiotami obowiązkowymi w szkole, a on ćwiczył z matką.

Drugi chłopiec poruszył palcami. – Lepiej niż ja mówię po krajowemu – rzekł, uśmiechając się. – Jestem Jeffrey Farr. Ten tam to mój ojciec.

Skinął głową ku wysokiemu, smukłemu mężczyźnie w białym mundurze, który stał w ostrożnej odległości dwudziestu metrów od grupy Hostenów. John rozpoznał ten mundur z wykładów poznawczych i slajdów: marynarka Republiki Santander, oficerska, garnizonowa, lekka wersja letnia. Musiał to być kapitan Farr, ten oficer, z którym mama widywała się w konsulacie w sprawie tego obywatelstwa.

Szkoda, że nie mówi mi prawdy. Nie jestem małym dzieciakiem ani idiotą, pomyślał. To nie był jedyny powód, dla którego tak wiele rozmawiała z Maurice’em Farrem. – John Hosten, dziedzic-probanta – odparł na głos.

Dziedzic-probanta rodził się Wybrańcem i miał automatycznie prawo do szkolenia i próby życia. Tylko kilkoro dzieci protegowanych było adoptowanych do takiego życia. A potem spłonął rumieńcem. Już niedługo będzie probantem. Nigdy nie mógłby przejść próby, nie jej części genetycznej. Nie ze swoją stopą. Nie mógł być nikim innym poza nieudacznikiem, obywatelem drugiej kategorii.

– Nie musisz się już martwić tym całym gównem – rzucił radośnie Jeffrey, wskazując kciukiem za siebie, na liniowiec pasażerski Duma Bosson. – Wracamy do cywilizacji.

Flaga powiewająca na maszcie sygnalizacyjnym liniowca miała niebieski trójkąt po lewej z piętnastoma białymi gwiazdami i dwa szerokie czerwono-białe pasy po prawej. Sztandar Republiki Santander.

John otworzył usta w automatycznym odruchu obrony Krainy, lecz zamknął je. Sam przecież udawał się do Santander. Aby tam żyć.

– Ya, jedziemy – powiedział. Obydwaj obejrzeli się na swoich rodziców. – Twoja matka?

– Zmarła, kiedy byłem niemowlęciem – rzekł Jeffrey.

Za nimi dał się słyszeć trzask. Chłopcy odwrócili się, przyjmując z ulgą tę zmianę tematu. Jeden z parowych dźwigów na pokładzie Dumy Bosson pomylił biegi podczas wyładowywania ostatniej sieci ładunkowej na pokład. Protegowany nadzorca dokerów zbladł pod opalenizną – będzie pociągnięty do odpowiedzialności – i odwrócił się, wywrzaskując inwektywy i skargi ku pokładowi liniowca oraz potrząsając pięścią. A potem zdzielił jednego z dokerów po głowie swoją zakończoną ołowiem pałką. Dał się słyszeć odgłos, jakby melon uderzył o chodnik. Twarz dokera wyglądała jak zniekształcona gumowa maska. Mężczyzna osunął się na popękaną, nierówną nawierzchnię, jakby ktoś podciął mu wszystkie ścięgna.

– Cholera – wyszeptał Jeffrey.

Nadzorca wykonał gniewny gest swoją pałką i dwaj dokerzy wzięli rannego towarzysza pod ramiona i odciągnęli ku magazynowi. Mężczyzna głowę miał odrzuconą do tyłu, ukazując białka oczu, a pęcherzyki krwi wydobywały mu się z nosa. Nadzorca odwrócił się z powrotem ku statkowi i krzyknął ku marynarzom przy relingu, wzywając oficera. Ci przez chwilę przypatrywali mu się, a potem jeden odwrócił się w milczeniu i powoli podszedł ku najbliższemu włazowi....

Dokerzy natychmiast przykucnęli na piętach, gdy nadzorca skierował swą uwagę gdzie indziej. Kilku zapaliło papierosowe niedopałki; John czuł ciężki zapach konopi pomieszanych z tytoniem. Kilku uśmiechało się głupawo za plecami nadzorcy, jednak większość miała twarze bez wyrazu, inne niż Wybrańcy, puste i blade pod szczeciną zarostu. Mieli na sobie bawełniane kombinezony robocze z szerokimi strzałkami – ubrania więźniów obozów pracy.

– Hej, ta skrzynia jest rozwalona – powiedział Jeffrey.

John spojrzał. Jedno drewniano-żelazne pudło długości trzech metrów pękło od góry. Z boku widniał napis Muzeum Historii i Natury / Kopernik. Chłopak poczuł, jak budzi się w nim ciekawość. Kopernik było stolicą Krainy, a muzeum było czymś więcej niż magazynem. Było to główne centrum badawcze najbardziej zaawansowanego technicznie narodu na Visager. Marzyła mu się praca tam, odkrycie wreszcie, do czego służyły niektóre z tajemniczych wytworów przodków, kolonizatorów gwiazd z Ziemi. Federacja upadła ponad tysiąc lat temu – obecnie był rok 1221 P.U. – i nikt nie potrafił zrozumieć, do czego mogły służyć enigmatyczne urządzenia z ceramiki i nieznanych metali. Nawet teraz, pomimo postępu technologii jaki nastąpił w ciągu ostatniego stulecia. Były one równie niepojęte co silniki parowe albo sterowiec dla arktycznego dzikusa.

– Co jest w środku? – rzucił zaciekawiony.

– Chodź, zobaczmy.

Robotnicy nie zwracali na nich uwagi; John był w mundurku szkolnym probanta, a Jeffrey wyglądał wyraźnie na cudzoziemca – chłopiec z wyższych warstw mógł chodzić, gdzie mu się żywnie podoba, a Czwarte Biuro wykazałoby śmiercionośne zainteresowanie, usłyszawszy, że protegowany rozmawiał z auzlanderem. Istniało jeszcze coś gorszego od obozów. Nadzorca wciąż wymieniał przekleństwa z podoficerem liniowca.

John chwycił za ciężką konopną sieć i wspiął się na nią. Było to łatwe w porównaniu z torem przeszkód w szkole. Jeffrey podążył za nim niezgrabnie.

– To tylko skała – rzekł zawiedziony, zaglądając przez pęknięte panele.

– Nie, to meteoryt – stwierdził John.

Bryłowata skała, zawieszona w elastycznej kołysce w środku skrzyni, miała około metra średnicy. Nie została uszkodzona, gdy sieć została upuszczona – w przeciwieństwie do cieknącej baryłki brandy, co poznali po zapachu – lecz, sądząc po jej wyglądzie pokrytej dziobami bryły żużlu, przetrwała ona już wypalającą podróż przez atmosferę. John był zaskoczony, iż posyłano ją do muzeum. Meteoryty były powszechnie spotykane. W każdą noc widywano ich dziesiątki na niebie. W tym meteorycie musiało być coś niezwykłego, może jego skład chemiczny. Dotknął go.

– Raczej chłodny – rzekł. Nie całkiem lodowaty, ale też nie o naturalnej temperaturze. – Dotknij go.

Jeffrey wsadził długie, chude ramię przez szczelinę. – Taak, jak...

Wszechświat zniknął.

 

Sally obejrzała się przez ramię. Gdzie jest John? A potem go zobaczyła, wspinającego się na sieć ładunkową z innym chłopcem. Z synem Maurice’a. Otworzyła usta, by ich zawezwać, a potem zamknęła je. Ważne, aby się dogadali. Maurice nie oświadczył się jeszcze oficjalnie, lecz... Odwróciła się.

Po obu stronach Karla stali świadkowie: jego prawnie uznane dzieci, Heinrich i Gerta, zaadoptowane zgodnie z modłą Wybrańców. Heinrich był synem przyjaciela, który zginął w ekspedycji na Wyspy Dalekiego Zachodu. Wyspy roiły się od niebezpieczeństw, a jeszcze bardziej niebezpieczne były okalające je morza, pełne bujnych i paskudnych rodzimych form życia. Drugi świadek narodził się wśród protegowanych robotników w posiadłości Hostenów i został ochrzczony jako Gitana. Karl sponsorował ją. Była bystrą dziewczyną, a jej rodzice zostali odpowiednio: mamką oraz osobistym służącym-ochroniarzem Johna.

Maria i Angelo stali w pełnej szacunku odległości. Ich córka nie zwracała na nich uwagi. Była córka – żadni Wybrańcy nie byli równie surowi jak Wybrańcy pochodzący z szeregów protegowanych. Dziewczyna była teraz Gertą Hosten, a nie Gitaną Pesalozi.

Prawnik Wybrańców wymienił się papierami z niedużym i pulchnym konsulem Santander, a potem zwrócił się do Sary.

– Saro Hosten, z domu Kingman, czy niniejszym ostatecznie zrywasz więzy konkubinatu z Karlem Hostenem, Wybrańcem z Krainy?

– Tak.

– Karlu Hostenie, czy przyjmujesz to oświadczenie?

– Tak.

– Czy przyznajesz także Sarze Hosten pełnię praw rodzicielskich wobec Johna Hostena, owocu tego związku?

– Tak. Pod warunkiem, iż John Hosten będzie nadal mógł posługiwać się moim nazwiskiem, jeśli sobie tego zażyczy. – Karl przełknął ślinę, lecz jego oblicze mogło być wyrzeźbione z wulkanicznego bazaltu.

– Heinrichu Hostenie, Gerto Hosten, adoptowani przez probanta z linii Hostenów, czy jesteście tego świadkami?

– Jesteśmy.

– Wszystkie strony złożą teraz podpisy, odciski palców oraz podadzą swój geburtsnumero na tym dokumencie.

Sally tak uczyniła, choć, w przeciwieństwie do wszystkich urodzonych w kraju Wybrańca, nie miała numeru narodzin wytatuowanego na prawej łopatce, pamiętanego tak jak imię. Tusz do pobierania odcisków palców zabrudził chusteczkę, w którą wytarła ręce.

Konsul postąpił do przodu. – Saro Jennings Kingman, jako przedstawiciel Republiki Santander, niniejszym oficjalnie zaświadczam, iż twoje zawieszone obywatelstwo Republiki zostało oto całkowicie przywrócone wraz ze wszystkimi towarzyszącymi mu prawami i obowiązkami, oraz że twój syn John Hosten, jako owoc z twego ciała, ma tym samym prawo do obywatelstwa Santander... Gdzie jest chłopak?

 

Wszechświat zniknął. John znalazł się w... jakimś miejscu. Wydawało się, iż jest to wnętrze doskonale odbijającej światło kuli, było to jak znalezienie się w środku bańki z lustrzanego szkła. Próbował krzyczeć.

Nic się nie stało. Wówczas uświadomił sobie, że nie ma gardła ani ust. Nie ma ciała.

Nie ma ciała nie ma ciała niemaciała...

Histeria została nagle zduszona, jakby zanurzono go w środku uspokajającym. A potem poczuł ciężar, oddech, siebie. Przez chwilę chciało mu się płakać z ulgi.

– Przepraszam – odezwał się głos za nim.

Odwrócił się, a lustrzana kula znikła. Zamiast niej widział pokój. Kominek, dywany, głębokie fotele, książki, stół, karafki, lecz nic z tego nie było dokładnie takie, jakie znał. Przy stole stał mężczyzna w mundurze, którego nie rozpoznawał: workowate bordowe spodnie, niebieska frakowata kurtka, pas z szablą; obok kieliszków na stole leżał pistolet. Nieznajomy miał ciemną karnację, ciemniejszą niż opalenizna, oraz krótkie, bardzo czarne włosy i szare oczy. Wysoki mężczyzna, stojący niczym żołnierz.

– Gdzie... co... – zaczął John.

– Baczność! – rzucił mężczyzna.

– Tak jest! – odparł John, stając na baczność. Sześć lat szkoły probantów uczyniły z tego odruch.

– Spocznij, synu – powiedział ciemnolicy mężczyzna i uśmiechnął się. – Tylko pomagałem ci się wziąć w garść. Przede wszystkim nie martw się. To jest prawdziwe – objął gestem pomieszczenie – lecz nie jest fizyczne. Wciąż dotykasz meteorytu w skrzyni. W... w zewnętrznym świecie czas właściwie nie płynie. Gdy zakończymy rozmowę, wrócisz do doku, jak gdyby nigdy nic.

– Czy zwariowałem? – wykrztusił John.

– Nie. Tylko przydarzyło ci się coś bardzo dziwnego. – Uśmiechnął się krzywo. – Mniej więcej to samo przydarzyło się mnie, chłopcze. Dawno temu, gdy byłem niewiele starszy niż ty teraz. Siadaj.

John opadł ostrożnie na jedno z krzeseł. Było wygodne. Stara skóra stęknęła pod jego ciężarem. Siedział ze stopami na podłodze i rękoma na oparciach krzesła.

– A tak przy okazji, to nazywam się Raj Whitehall. A to – machnął ręką w kierunku pokoju – jest Centrum. Komputer.

Mimo kotłującego się w nim przerażenia, John zagwizdał bezgłośnie. – Komputer? Taki, jaki mieli przodkowie, Federacja? Wiele o nich czytałem, proszę pana.

Raj Whitehall roześmiał się. – Cóż, to dobry początek. Mój lud uważał je za anioły. Tak, Centrum jest pozostałością Pierwszej Federacji. To komputer bojowy, z typu dowódczo-kontrolnego. Nie pytaj mnie o szczegóły. Tam, gdzie mnie wychowano, eksperci znali się na silnikach parowych, trochę. Popatrz tutaj.

John odwrócił głowę, aby spojrzeć na lustrzaną powierzchnię. Zamiast niej zobaczył pejzaż. Nie był to obraz; miał w sobie głębię i fakturę. Różnił się w subtelny sposób od wszystkiego, co kiedykolwiek widział. Księżyce na wyblakłym, błękitnym niebie były nieodpowiedniej wielkości i ilości. Światło słoneczne miało inny odcień i rzucało czarne cienie na przeżarte erozją parowy zbudowane z kremowo-białych osadów. Z poszarpanego terenu wysunęła się kolumna ludzi w mundurach podobnych do Rajowego. Jechali, lecz nie na koniach. Na psach, olbrzymich psach o wysokości pięciu stóp w kłębie. Mocno przypominały Vulfa, poza tym, że ich nogi były proporcjonalnie grubsze. John znowu zagwizdał, tym razem na głos.

Kolumna ludzi przejechała obok wraz z niezgrabnie wyglądającym działkiem polowym ciągniętym przez sześć jeszcze większych psów. A potem Raj Whitehall zatrzymał swojego... cóż, swojego olbrzymiego myśliwskiego psa. U jego boku jechała kobieta, nie w mundurze. Twarz miała pokrytą pyłem i strużkami potu, piękną. Wyglądały z niej błyszczące, skośne, zielone oczy.

Wizja zblakła, stając się nieskazitelnym lustrem. John spojrzał z powrotem na Raja. – Gdzie to było? – spytał. A potem, powoli: – Kiedy to było?

Raj skinął głową, opierając się biodrem o stół i krzyżując ramiona. – To była Bellevue, planeta, na której się urodziłem. Jakieś sto pięćdziesiąt lat temu.

– Jesteś... duchem?

– Duchem w maszynie. Zapisem, który myśli, że jest człowiekiem. Jest to przekonujące złudzenie, nawet dla mnie.

John siedział w milczeniu przez czas, który wydawał mu się minutą. – Dlaczego ze mną rozmawiasz?

– Dobry chłopak – rzekł Raj. John poczuł dziwny przypływ dumy na tę pochwałę. Raj ciągnął dalej. – A teraz, słuchaj uważnie. Wiesz, jak doszło do upadku Federacji?

John skinął głową. Visager zachowało zapiski. Widział je w szkole. Ekspansja z Ziemi, a potem rywalizacja i wojna domowa. Wojna domowa, która trwała, dopóki Sieci Tanaki nie zostały zniszczone a międzygwiezdne podróże przerwane, a później dalej na samym Visager, aż cywilizacja została całkowicie zmiażdżona. A potem nastąpił długi proces odrodzenia, powolny i bolesny.

– Tak się stało w całej zasiedlonej przez ludzi galaktyce. Na Bellevue upadek był nawet gorszy niż tutaj. Centrum pozostało w rumowisku pod rezydencją planetarnego gubernatora. Centrum czekało przez długi, długi czas, aby nadszedł właściwy moment. Ponad tysiąc lat. A potem znalazło mnie. Problemem Bellevue było rozbicie wewnętrzne. Dążyliśmy do katastrofy. Pewnie skończyłoby się na powrocie do posługiwania się kamiennymi siekierami. Byłem żołnierzem, oficerem. Z pomocą Centrum – i pewnych bardzo dzielnych ludzi – zjednoczyłem planetę. Teraz Bellevue jest stolicą Drugiej Federacji.

– Chcesz, abym zjednoczył Visager? – John poczuł, jak opada mu szczęka. – Ja? – Głos załamał mu się w krępujący sposób, co ostatnio mu się zdarzało. Zarumienił się.

Raj potrząsnął głową. – Niezupełnie. Bardziej, abyś uniemożliwił zjednoczenie, a przynajmniej dokonanie go przez nieodpowiednich ludzi. – Pochylił się lekko do przodu. – Powiedz mi szczerze, John. Jaką masz opinię o Wybrańcach?

John otworzył usta, a potem je zamknął. Wspomnienia przemknęły mu przez myśl, zakończone obrazem pustych, zapadniętych twarzy dokerów, gdy wynoszono nieprzytomnego człowieka.

– Szczerze, panie, to nie najlepszą. Tak jak mama. Próbowałem kiedyś rozmawiać o tym z ojcem, ale... – Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.

Raj skinął głową. – Centrum potrafi przewidzieć pewne rzeczy. Nie zawsze tę jedyną przyszłość, lecz to, co zapewne się stanie i jak bardzo jest to prawdopodobne. Nie proś, abym ci to wytłumaczył – miałem na to trzy życia, a wciąż tego nie potrafię zrozumieć. Wiem jednak, że to działa.

>>Utrzymanie matrycy twojej osobowości nie daje się pogodzić z modyfikacjami koniecznymi do zrozumienia analizy stochastycznej.<<

John drgnął i przykrył uszy rękoma. Głos dobiegał zewsząd i znikąd. W jakiś sposób wyczuwało się jego ciężar, jakby waga znaczenia tych słów była większa niż jakichkolwiek, które słyszał. Ich brzmienie w jego umyśle było całkowicie bezbarwne i miarowe, pobrzmiewały w nim jednak nuty o rezonansie przypominającym brzęczenie strun gitary w chwilę po dotknięciu ich przez palce grającego. W głosie tym dawał się wyczuć... smutek.

– Centrum ma na myśli to, że gdybym został tak zmieniony, nie byłbym sobą – powiedział Raj.

>>Johnie Hosten<< powiedział starożytny, bezosobowy głos. >>W przypadku braku interwencji z zewnątrz, istnieje prawdopodobieństwo 51% plus minus 6%, że w przeciągu 34 lat Wybrańcy zapanują całkowicie nad Visager. Obserwuj.<<

John spojrzał na lustrzaną ścianę.

Niekończąca się kolumna ludzi w postrzępionych zielonych mundurach maszerowała obok stanowiska karabinu maszynowego obsadzonego przez żołnierzy Krainy – protegowaną piechotę i oficera Wybrańców. Obok stało dwóch agentów policyjnych w cywilnych ubraniach – w długich skórzanych płaszczach i kapeluszach o szerokich rondach – z ciężkimi pistoletami w dłoniach. Co jakiś czas dawali znak ręką, a żołnierze wyciągali mężczyznę z kolumny więźniów, rzucając go na kolana. Ludzie z Czwartego Biura podchodzili, przykładali lufy pistoletów do tyłu głowy klęczącego człowieka...

>>Podbój imperium<< powiedziało Centrum. >>Obserwuj.<<

...puściło zmontowany materiał: płonące miasta, których nazwy i położenie znalazły się jakoś w jego umyśle. Statki zatłoczone niewolniczą siłą roboczą przybywające do Składania Przysięgi i Słupów oraz Dorst. Grupa inżynierów Wybrańców rozmawiająca nad papierami i planami, podczas gdy kolumna robotników rozciągająca się poza zasięg wzroku pracowała nad kolejowym nasypem.

>>Konsolidacja. Dalsza ekspansja.<<

Płonący okręt wojenny zatonął w oceanie usianym oleistymi plamami płomieni, wrakami, ciałami i ludźmi, którzy w dalszym ciągu próbowali się poruszać. Setki zostały wessane w głąb, gdy statek stanął w pionie i zatonął niczym ołowiany ołówek wrzucony do sadzawki. Jego ogromne śruby z brązu wciąż się kręciły, gdy się ostatecznie zanurzał. Z dymu wyłoniła się kolumna ciężkich okrętów wojennych z czarno-złotymi sztandarami Wybrańców na masztach. Ich główne baterie były nadpalone i pokryte pęcherzykami od ciężkiego ognia, lecz milczały. Mniejsze i szybkostrzelne działka siekły wodę.

>>Zniszczenie Santander.<<

Nawet bez informacji Centrum, rozpoznał kolejny obraz. Była to Sala Republiki w mieście Santander. Wielka kopuła z czerwonego granitu była roztrzaskana. Mężczyzna w czarnym surducie i wysokim kapeluszu republikańskiego oficjalnego stroju stanął przed generałem Wybrańców i wręczył mu konstytucję Republiki w szklanej kasetce. Generał upuścił ją i zmiażdżył obcasem, podczas gdy żołnierze za nim wiwatowali.

>>Konsekwencje.<<

Odrapana ulica czynszowych domów w mieście Wybrańców. Postacie skupione na schodach, rozmawiające, milknące, gdy dziwacznie wyglądający pojazd parowy najeżony bronią, bucząc, przejeżdżał obok.

– Ale to są Wybrańcy! – wykrzyknął John.

Raj przemówił: – Co robią mięsożercy, gdy skończą z ofiarą?

>>Metafora, ale trafna<< powiedział pozbawiony emocji nie-głos Centrum. >>Kiedy już konsolidacja będzie całkowita, rody Wybrańców skłócą się ze sobą. Planeta nie może utrzymywać tak dużej klasy rządzącej w warunkach intensywnego współzawodnictwa, nie w nieskończoność. A systemu społecznego będącego wynikiem podboju i niewolnictwa nie da się w sposób racjonalny przystosować tak, by zmaksymalizować produktywność. Wewnętrzna reorganizacja prowadziłaby do stworzenia kasty wielmoży i wykluczenia większości rodów Wybrańców.<<

Armie się zwarły, uzbrojone w dziwną, potężną broń. W powietrzu zaroiło się od śmiercionośnych maszyn sunących gładko i nisko nad ziemią. Ludzie ginęli. Protegowani żołnierze, cywile.

>>Nowa szlachta będzie walczyła między sobą. Najpierw przy pomocy armii protegowanych. Rywalizacja będzie narastać.<<

Długi, gładki kształt opadł na kolumnie białego ognia. Krajobraz był pustynny. Wysunęły się odnóża do lądowania i otworzył się właz.

>>Postęp technologiczny będzie trwał aż do poziomu transportu międzyplanetarnego, a potem zamrze. Żadna ze zwalczających się frakcji na Visager nie będzie sobie mogła pozwolić na przeznaczenie odpowiednich środków na ponowne ustanowienie pędu ku gwiazdom.<<

Ogromne miasto, budynki sięgające ku słońcu. Minęła chwila, zanim John rozpoznał je jako Składanie Przysięgi i to tylko po kształcie kolistej zatoki i otaczających miasto wulkanów. Nagle jedna z olbrzymich wież znikła w oślepiającym oczy błysku.

>>Jedna grupa szlachty próbuje posłużyć się upadłymi rodami Wybrańców przeciwko innej. W efekcie powstają oni przeciwko szlachcie na całej planecie, próbując przywrócić stary system. Protegowani wzniecają bunt. Rezultatem jest maksymalna entropia.<<

Kręgi fioletowego ognia rozchodziły się nad miastami, unosząc się, aż ogniste kule rozciągnęły się ku górnej warstwie atmosfery.

>>Prawdopodobieństwo 87% plus minus 6<< dodało Centrum.

John siedział wstrząśnięty. Jestem tylko dzieciakiem, pomyślał. Nie dość dobrym, aby przejść próbę życia, kaleką. Co mam zrobić z tym wszystkim?

– Dlaczego wy nie możecie czegoś zrobić? – spytał. – Przybyliście z gwiazd, macie kolejną Federację, niech wyląduje statek kosmiczny. Powiecie ludziom, co mają robić!

– Nie możemy – rzekł Raj. – Po pierwsze, nie mamy na to środków. Do tej pory w Federacji są tylko cztery światy. A tysiące wymagają uwagi. A nawet gdybyśmy mogli, to tylko rozpoczęłoby to kolejny cykl i oznaczałoby wojnę, tak jak za czasów Pierwszej Federacji. Nowe światy muszą się wykaraskać same z tarapatów przy minimum interwencji z zewnątrz, i zrobić to w odpowiedni sposób.

>>Zgadza się<< powiedziało Centrum. >>Prawdziwa federacja może osiągnąć stabilizację z zachowaniem dynamizmu i mobilności. Hegemonia narzucona z zewnątrz do tego nie doprowadzi.<<

– Chcecie, abym... w jakiś sposób powstrzymał Wybrańców przed całkowitym przejęciem władzy – powiedział John.

Poczuł przypływ podniecenia. Przypominało to nieco to, co czuł w zeszłym tygodniu, gdy poprawiająca poduszki pokojówka obrzuciła go spojrzeniem i uśmiechnęła się, a on wiedział, że mógł właśnie wtedy, gdyby tylko chciał. Było to jednak mocniejsze, głębsze. To on może wpłynąć na los całej planety. Ocalić cały świat. On, John Hosten, z pryszczem na nosie i stopą, która wciąż boli, gdy za mocno jej używa, mimo tego wszystkiego co zdołali zrobić chirurdzy.

>>A konkretnie, będziesz działał na rzecz wzmocnienia Republiki Santander<< powiedziało Centrum.>> Dzięki radom moim i Raja Whitehalla szybko awansujesz i będziesz mógł wpływać na politykę. Taka interwencja w sposób drastyczny zwiększy prawdopodobieństwo tego, iż Republika stanie się czynnikiem dominującym w cyklu wojen, które rozpoczną się w ciągu kolejnych dwóch dziesięcioleci.<<

– Republika podbije... zjednoczy świat?

>>Nie. Prawdopodobieństwo tego wynosi mniej niż 12% plus minus 3. Obserwuj.<<

Żołnierze w brązowych mundurach i okrągłych kapeluszach Republiki wymaszerowali z miasta – z Areny, w Sierrze. Tłumy stały wzdłuż ulic, pokrzykując i gwiżdżąc. Czasami czymś rzucano.

>>Santander brakuje organizacyjnej infrastruktury, aby siłą przyłączyć obce terytoria.<<

– Brak stałej siły – podkreślił Raj. – Mogą wdać się w wojny, a jeśli przyprze ich się do muru, mogą się zmobilizować jak jasna cholera, lecz gdy sytuacja jest mniej krytyczna, nie lubią płacić rachunków w ludziach ani w pieniądzach. Od czasu do czasu wdadzą się w wojny, marnotrawiąc ludzi i sprzęt, a potem stwierdzą, że to nie jest zabawne i wrócą do domu.

>>Właśnie. Santander będzie zwiększało swą hegemonię kulturalną i gospodarczą, a nie militarną. To zapoczątkuje okres intensywnego współzawodnictwa technologicznego. Takie epizody prowadzą do wzrostu innowacyjności technologicznej.<<

– Republika wyruszy w kosmos, bowiem przyda jej to tyle samo chwały co wojna, a jest mniej frustrujące – wyjaśnił Raj.

>>Obserwuj.<<

Cylinder wyższy niż budynek uniósł się w powietrze z jasnoniebieskim wyładowaniem. Następny widok był dziwny: niebieski dysk poprzecinany bielą, unoszący się w całkowitej czerni, otoczony nie mrugającymi gwiazdami. Dopiero, gdy John zobaczył zarys kontynentu, uświadomił sobie, że widzi Visager z kosmosu.

Z kosmosu! – pomyślał. Konstrukcja z dźwigarów przesunęła mu się przed oczyma. Ludzie w kombinezonach kosmicznych i niepojęte maszyny z ramionami niczym u krabów.

>>Sieć Przesiedleńcza Tanaki<< powiedziało Centrum. >>W tym scenariuszu Visager wstąpi do Drugiej Federacji bez uprzedniego zjednoczenia politycznego. Niezwykłe wydarzenie.<<

Wizje dobiegły końca, pozostawiając tylko lustrzaną ścianę na końcu dziwnego gabinetu.

Raj wręczył mu kieliszek i usiadł na krześle naprzeciwko. John pociągnął ostrożnie łyk słodkiego wina.

– Chłopcze, możesz stąd odejść bez żadnych wspomnień o tym, co zobaczyłeś i usłyszałeś – rzekł spokojnie. – Możesz też odejść stąd jako agent Centrum – tak jak ja byłem agentem Centrum – aby pomóc wydobyć tę planetę ze ślepej uliczki, w jakiej została uwięziona i uwolnić jej lud.

– Zrobię to! – wyrzucił z siebie John i znowu się zarumienił.

Wydawało się, jakby te słowa wyszły prosto z jego ust, nie przeszedłszy przedtem przez jego umysł.

Raj potrząsnął głową. – To nie jest gra, John. Możesz zginąć. Jest całkiem prawdopodobne, że zginiesz.

Lustrzana ściana rozpłynęła się i pojawiły się niemożliwie realne obrazy. Tym razem były one o wiele bardziej osobistej natury. John – starszy John – leży koło żywopłotu. Twarz mu zwiotczała, oczy wpatrują się bez mrugnięcia w cieniutką, szarą mgiełkę deszczu. Jedna ręka spoczywa na brzuchu, a spomiędzy palców przeciskają się wnętrzności.

John siedzi obnażony do pasa na metalowym krześle. Kończyny, talia i szyja przytrzymywane są przez wyściełane klamry; inne urządzenie składające się z dźwigni i śrub rozwiera mu usta. Pojedyncza żarówka świeci z sufitu. Specjalista z Czwartego Biura odziany w lśniący fartuch podchodzi do niego z zakrzywionym narzędziem w rękach.

– Szkoda, Hosten, szkoda. Zaniedbałeś zęby. A mimo to myślę, że ten nerw jest jeszcze wrażliwy.

Zakrzywiony instrument z nierdzewnej stali sonduje, a potem zagłębia się. Ciało na krześle rzuca się, mężczyzna wrzeszczy, w powietrze ciemnej piwnicy tryska strumień krwi.

Kolejny John stoi w ławie oskarżonych na sali sądowej. Flaga Republiki znajduje się przy ścianie za sędziami. Ci szepczą między sobą, a potem jeden z nich podnosi głowę.

– Johnie Hosten, ten sąd uznaje cię za winnego zdrady stanu i szpiegostwa. Zostaniesz zabrany stąd do narodowego więzienia i tam powieszony. Niech Bóg zmiłuje się nad twoją duszą.

Wizje dobiegły końca. John przesunął językiem po wargach. – Nie boję się śmierci – wyszeptał. A potem głośniej: – Nie boję się i znam swoje obowiązki. Zrobię to, o co prosicie, niezależnie od tego, jak dużo czasu to zajmie, niezależnie od ryzyka.

– Dobry chłopak – rzekł cicho Raj i chwycił go za ramię. – Ty i twój brat uczynicie co w waszej mocy.

* * *

Jeffrey Farr spojrzał na lustrzaną kulę. – Wygląda na to, że będę sporo walczył – rzekł.

Starał się mówić spokojnie, lecz w jego głosie znowu pojawiło się drżenie. Te obrazy jego umierającego – postrzelonego w brzuch, spalonego, utopionego, kaci Wybrańców z batami z łańcuchów o stalowych hakach – były bardziej realne niż wszystko, co kiedykolwiek widział. Czuł to.

– Jeśli się zgodzisz – powiedział Raj. – Nie zamierzam cię okłamywać, synu. Bycie żołnierzem nie jest bezpieczną profesją, a jeśli odmówisz, do ostatecznej wojny pomiędzy Krainą a twoim krajem może dojść za pokolenie albo i więcej, może za dwa.

– Taak, a koń może się nauczyć śpiewać – powiedział Jeffrey. Był nieco zaskoczony, gdy Raj się zaśmiał. – A gdybym miał dzieci, to i tak to by je dotknęło. Zrobię to. Ktoś musi. Farr robi to, co do niego należy.

Nieświadomie, przy tych ostatnich słowach jego głos nabrał innego brzmienia. Raj skinął głową z aprobatą i wręczył mu kieliszek.

– Dobry chłopak.

– Jeszcze jedna sprawa – rzekł Jeffrey. Podniósł wzrok; tego... komputera... nie było tam, nie było go nigdzie konkretnie, gdy on znajdował się w jego umyśle, ale to mu pomagało.

– Jeszcze jedna sprawa. Jeśli, ach, Centrum może przewidywać różne rzeczy i nimi manipulować w sposób, o jakim mówisz, to czy nie moglibyście zmienić Wybrańców? Pokazaliście mi, co się stanie, jeśli Wybrańcy sami przejmą władzę, prawda? Pozostawieni samym sobie, na własną rękę.

>>Owszem.<<

Raj skinął głową.

– Zatem, moglibyście pomóc im, i tak zamieszać, żeby to oni zbudowali system transportu międzygwiezdnego. Byłoby to dość łatwe. Gdybyście pokazywali całą technikę, a oni postępowali krok po kroku, to nie byłaby nawet ponowna wynalazczość. I moglibyście doprowadzić na szczyty polityki Wybrańców kogokolwiek byście wybrali, prawda? Sprawić, by byli podobni bogom?

Raj odchylił się w krześle. – Bystry chłopak – stwierdził z podziwem. – Ale ty patrzysz na to z innej perspektywy niż twój brat – to znaczy, twój przyszły brat.

>>Prawdopodobieństwo powodzenia w średniookresowej perspektywie przy takim postępowaniu wynosi 62% plus minus 10<< powiedziało Centrum. >>Niezwykle wysoki stopień niepewności przez wzgląd na czynniki stochastyczne. Nie możemy być pewni nawiązania kontaktu z odpowiednim przedstawicielem Wybrańców. Jednak inne czynniki przemawiają przeciwko temu sposobowi postępowania.<<

Raj skinął głową z pozbawionym wyrazu, surowym, ciemnym obliczem. – Powrót Visager do społeczeństwa międzygwiezdnego mógłby się nawet udać, gdyby rządzili Wybrańcy – rzekł. – Lecz nie dałoby się zmienić ich mentalności – nie bez przeorganizowania ich społeczeństwa od samych podstaw, a to byłoby bardzo trudne.

>>Impresjonistyczne, lecz trafne. Obserwuj.<<

Pusta półkula rozjaśniła się. Jeffrey ponownie zobaczył niebiesko-biały kształt planety z kosmosu, lecz tym razem nie była to Visager. Pojawiło się lśnienie, mrugające punkciki w ciemności nad planetą, maleńkie aż perspektywa się przybliżyła. Ukazały się ogromne metalowe kształty – statki kosmiczne, jak sądził – mające na burtach słoneczny rozbłysk Krainy. Po bokach otworzyły się drzwi i mniejsze obiekty spadły ku poprzecinanemu chmurami błękitnemu światu – obiekty ze skrzydłami, smukłym kształtem przypominające rekiny. Perspektywa podążyła za nimi w dół, runęła ku ziemi poprzez atmosferę i czerwony żar, wywołując zawrót głowy. Statki wylądowały w płomieniach i rumowiskach, pośród płonącej roślinności i potrzaskanych budynków. Wysunęły się rampy, a lufy dział w transporterach bojowych wycinały z hukiem ścieżki w powietrzu, aby oczyścić teren strefy lądowania. Maszyny bojowe na powietrznych poduszkach ześlizgiwały się z ramp. Ich masywne pancerze najeżone były bronią i czujnikami.

W wieżyczce jednej z maszyn bojowych ukazała się głowa. Pojazd ześlizgnął się z nosem ku górze, z rykiem rozrzucając naokoło ziemię. Mężczyzna odrzucił przesłonę hełmu, a jego uśmiech przypominał coś z głębi oceanu.

– Zróbmy to, ludzie – powiedział. – Ruszajmy.

>>Prawdopodobieństwo reorganizacji kultury Wybrańców zakończone powodzeniem wynosi 12% plus minus 6<< powiedziało Centrum.

– Moglibyśmy wynieść ich na szczyt. Moglibyśmy nawet wysłać ich ku gwiazdom – rzekł Raj. – Ale oni w dalszym ciągu atakowaliby wszystko, co się rusza – jest to ich podstawowy imperatyw.

– Taak, rozumiem – stwierdził Jeffrey, splatając palce, aż trzasnęły, a potem nagle spuścił wzrok, uświadamiając sobie, że jego prawdziwe ręce wcale się nie poruszały, gdzieś, gdzie nie mógł tego widzieć. Raj skinął głową, wykrzywiając usta. On ma tak cały czas. Miał poczucie realności, ale...

– Taak – ciągnął dalej. – Trzeba ich powstrzymać, tu i teraz.

– Ty i twój brat tego dokonacie – rzekł Raj. – Z naszą pomocą.

 

– a meteoryt był gładki pod jego palcami.

John Hosten prawie że wpadł do doku. Raj? – pomyślał. Centrum? Czy był to jakiś zwariowany sen? Może tak naprawdę znajdował się z powrotem na swojej szkolnej pryczy, czekając na pobudkę.

Dokerzy przyglądali mu się z przytępioną ciekawością, może jedynie dostrzegali, że jest on poruszającym się obiektem. Jeffrey Farr spadł z sieci za nim, z twarzą zamarłą i zszokowaną. John pochwycił go automatycznie, przyciskając bezwładną postać do sieci ładunkowej, aby mógł do niej przylgnąć i się utrzymać. Ty też?

>>Nie okazuj strapienia<< odezwał się w jego umyśle głos maszyny.

>>Weźcie się w garść, chłopaki<< ciągnął Raj. Ten głos był równie cichy, lecz odznaczał się modulacją ludzkiej mowy, bez tego poczucia zimnej, bezdennej głębi, jakie budziło Centrum.

– John! Jeffrey!

W głosach dorosłych pobrzmiewał gniew. Twarz Jeffreya była na tyle blada, że piegi uwydatniały się niczym znamiona, lecz uśmiechnął się, ukazując dziury po zębach.

– Rany, człowieku, ale żeśmy wdepnęli w gówno.

– Chodźmy.

 

– Pożegnaj się z ojcem – powiedziała Sally Hosten.

John postąpił do przodu. – Panie.

Karl szarpnął lekko głową do przodu. – Min sohn.

Wyciągnął dłoń. Przez chwilę John wpatrywał się w nią z zaskoczeniem. Było to powitanie równych sobie. A potem skłonił się i przyjął ją. Bezosobowa siła ścisnęła krótko jego dłoń... Na znak Karla wystąpił służący.

– Proszę – rzekł Karl i wręczył Johnowi owinięte materiałem zawiniątko. Znajdował się w nim pas i rewolwer. – Należał do mojego ojca. Powinien być twój. To oraz moje nazwisko to wszystko, co los pozwala mi ci zostawić.

– Dzi...dziękuję, panie – rzekł John.

Oczy go szczypały, lecz zwalczył to uczucie. Dlaczego teraz? Nawet według standardów Wybrańców Karl nigdy nie był wylewnym mężczyzną.

– Jesteś chłopcem o dobrym charakterze – powiedział Karl. – Jeśli kiedyś nie byłem ci ojcem, to wina leży po mojej stronie. Twoja matka i ja rozstaliśmy się z powodów, które każde z nas uważa za honorowe. Słuchaj matki, pracuj ciężko, utrzymuj dyscyplinę, bądź dzielny.

– Tak, panie – rzekł John.

Karl zawahał się przez chwilę, zaczął się odwracać. A potem przełknął ślinę i stwierdził: – Dopóki żyję, chłopcze, zawsze będziesz mile widziany pośród Wybrańców.

Zasalutował, wyciągając pięść. John odpowiedział po raz pierwszy – po raz ostatni, jak sobie uświadomił, gdy jego ojciec oddalał się, stąpając jak zwykle sztywno.

– Żegnaj, braciszku – powiedziała Gerta Hosten. Uścisnęła go krótko, aż go zamurowało wobec tego pokazu uczuć. – Uważaj na siebie u tych Santanderczyków.

Heinrich splótł dłonie i grzmotnął go w ramię. – Strata dla Krainy, ale może ty na tym zyskasz – powiedział. – Przyjedź kiedyś z wizytą, młodzianku, kiedy będziesz bogaty i sławny.

John przyglądał się, jak odchodzą i zaczerpnął głęboki oddech. – Do widzenia, Mario – powiedział do protegowanej mamki.

Kobieta przygarnęła go do swych ogromnych piersi. – Do widzenia, paniczu. Zawołaj Marię, jeśli będziesz jej kiedykolwiek potrzebował – powiedziała w bełkotliwym krajowym niższej klasy.

Jej mąż skłonił się i dotknął dłonią Johna swego czoła. Był niedźwiedziowatym mężczyzną z posiwiałymi czarnymi włosami. – Mnie również, paniczu. A teraz idź. Matka na ciebie czeka.

John obrócił się i zaczął iść w kierunku trapu. Matka ujęła jego dłoń w swoją, uścisnął ją na moment, a potem puścił.

Żadnych więcej łez, pomyślał. To dobre dla dzieciaków. Teraz muszę być mężczyzną.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

1227 P.U.

310 R.P.

– Ludzie będą myśleć, że jesteśmy dziwni – rzekł, dysząc Jeffrey.

– Cholera, my jesteśmy dziwni, Jeff – odparł John.

Zamilkli, gnając w górę po zboczach Wzgórza Sygnałowego – stanowiło ono część Parku Uniwersyteckiego – mijając rodziny i studentów na pikniku. Serpentyny były ostre, lecz John ścinał je wszędzie tam, gdzie na zboczach nie było żadnych grządek. Wreszcie stanęli na wybrukowanym szczycie, pośród urn kwiatowych, drzew w ogromnych donicach i zwiedzających, którzy płacili dwadzieścia pięć centimów od głowy, aby popatrzeć przez lornetę zamontowaną na obrotowej podstawie na panoramę miasta Santander. Jeffrey rzucił ciężarki na ławkę i jęknął, zanurzając głowę w fontannie i parskając niczym wieloryb. Potem się napił.

John stał, skupiając się na ignorowaniu bólu w prawej stopie, pijąc powoli z bidonu, który nosił u pasa. Wzgórze Sygnałowe miało dwieście metrów wysokości i było najwyżej położonym punktem w mieście. Znajdowało się tuż nad zakolem rzeki Santander. Mógł stąd widzieć większą część stolicy Republiki: Plac Kapitolu na północnym zachodzie, a za nim katedrę, Rządową Rezydencję z kolumnami i zielonym, miedzianym dachem na wschodzie, na końcu ulicy Ambasad. Dystrykt Basenowy, stanowiący starożytne zaczątki miasta Santander, usytuowany był pod wzgórzem, w zakolu rzeki, a kanał znajdował się na południowym brzegu, pośród fabryk i dzielnic klasy pracującej. Ku południowi miasto znikało w mgiełce. Na północy można było dostrzec zalesione wzgórza, na których znajdowały się przedmieścia zamieszkane przez elity.

Tutaj ryk uliczny był przytłumiony – stukot posykujących i wyrzucających iskry tramwajów, podziemny pomruk metra, odgłos koni i rosnącej liczby pojazdów parowych, a nawet bulgoczący ryk rzadkich wehikułów na benzynę. Nie dawało się wyczuć niczego poza zapachami chłodnej zieleni parku, co także stanowiło miłą odmianę w porównaniu z miastem. Słońce na horyzoncie zrobiło się czerwone, tutaj jednak wciąż było jasno, lecz gdy się przyglądał, zapaliły się uliczne lampy. Znaczyły one świetlne wzory na pofalowanym miejskim pejzażu niczym bajkowe latarnie – miękki złoty blask gazowych lamp i ostrzejsze, elektryczne lśnienie wzdłuż głównych ulic.

Zdał sobie sprawę, że ktoś mu się przygląda – dziewczyna w jego wieku, ale nie studentka. Jej sięgająca do pół łydki sukienka była zbyt stylowa, a w maleńkim, przekrzywionym na bok kapelusiku tkwiło pióro kwezala herbowego2. Uśmiechnęła się, gdy spotkali się wzrokiem, a potem odwróciła, aby porozmawiać ze swoją towarzyszką o wyglądzie matrony.

– Lustruje cię, ogierze – rzucił Jeff.

John uśmiechnął się lekko. Obiektywnie rzecz biorąc, wiedział, że jest dość przystojny; wysoki jak jego ojciec, z jasnożółtymi włosami, o twarzy z kwadratowym podbródkiem. Utrzymywał się też w dobrej formie... ale one nie wiedzą. Poczuł ukłucie w stopie.

Grzmotnął brata w ramię. – Tak jak Doreen w kantynie na ciebie? – spytał. Usiedli na trawie, podając sobie ręcznik. – Podziękuj mi za to, braciszku. Gdybym cię nie namówił na te dziwactwa Wybrańców, wciąż byłbyś cherlawym chudzielcem. Pożerała cię wzrokiem, człowieku.

Jeffrey Farr nabrał ciała, był jednak smuklejszy od syna swojej macochy. Pozostała jedynie śladowa młodzieńcza niezgrabność, a jego pociągła, koścista twarz twardniała, wkraczając w dorosłość.

– Doreen? Ona tylko patrzy. Wiesz, że jej rodzice są reformowanymi baptystami. Mam taką samą szansę zajrzeć jej pod spódnicę, jak obejrzeć siedzenie pani arcybiskup. Próbowałem uszczypnąć ją w pupę, ale ona przydepnęła mi palec u nogi tak mocno, że upuściłem tacę.

John zacmokał. – Pupę arcybiskup? Kurka, nie wiedziałem, że gustujesz w starszych kobietach... Pax, pax!

Jeffrey zapalił lekko wilgotnego od potu papierosa. – One cię zabiją – powiedział John, odmawiając poczęstunku.

– Inni kadeci z Oficerskiego Korpusu Szkoleniowego będą mnie uważać za ciołka, jeśli nie będę palić – powiedział Jeffrey, opierając się łokciem o kolano i spoglądając na miasto. – Ale przyznam, że jest mi łatwiej dzięki tym cholernym ćwiczeniom, na które mnie namówiłeś.

– Jak Maurice przyjął to, że wstępujesz do armii?

Jeffrey wzruszył ramionami. – Tata jest tylko zaskoczony, i tyle. Każdy Farr od pięciu pokoleń służył w marynarce.

– Od czasów drewnianych statków i żelaznych ludzi – zgodził się John.

Republika nie prowadziła większej wojny lądowej od prawie siedemdziesięciu lat, a armia była maleńka i źle opłacana. Natomiast marynarka to co innego, jako że nie należało pozwolić Imperium na zdobycie zbyt dużej przewagi.

– A raczej żelaznych armat i drewnianych łbów. Kiedy odezwie się służba dyplomatyczna?

– W przyszłym tygodniu – powiedział John. – Ale jestem dobrej myśli.

– Nadajesz się do tego.

Dzięki Centrum, powiedział w duchu.

Jeffrey zmrużył zielone oczy i potrząsnął głową. Nawet Centrum nie może zrobić jedwabnej torebki z wymiona świni, odparł przy pomocy kanału komunikacyjnego starożytnego komputera.

>>Słusznie<< powiedziało Centrum. >>Ja tylko skróciłem okres szkolenia i umożliwiłem rozszerzenie zakresu studiów.<<

Myślisz, że będziemy mieć dosyć czasu, zanim Wybrańcy napadną na Imperium? – pomyślał Jeff.

>>Prawdopodobieństwo wojny pomiędzy Wybrańcami a Imperium w ciągu najbliższych dwóch lat wynosi 17% plus minus 3. W ciągu następnych czterech 53% plus minus 5, a w przeciągu następnych sześciu 92% plus minus 7.<<

– W ciągu roku powinienem otrzymać patent oficerski – rzekł Jeff. – A ty będziesz człowiekiem o wysokiej pozycji, członkiem brygady lampasowych spodni i szpicli.

– Na wiele się to zda Imperium – rzucił ponuro John, rozdzielając kciukami źdźbło trawy.

Na północy leżała reszta Republiki oraz Cieśnina – wąski przesmyk rozdzielający kontynent przez niemal całą jego szerokość. Na północ od Cieśniny znajdowało się Wszechświatowe Imperium, największe z państw Visager, potencjalnie najbogatsze, a od wieków najpotężniejsze. Te wieki minęły już parę pokoleń temu.

– A my robimy, kurwa, wszystko! – rzekł Jeff. – Wiem, że politycy są matołami, ale urzędnicy w Piramidzie są jeszcze gorsi, zaś admiralicja nie jest wiele lepsza, poza tatą.

– My robimy wszystko, co się da – powiedział spokojnie John. – Republika jeszcze niewiele robi, ale niektórzy ludzie widzą, co się szykuje – na przykład Maurice. A on jest teraz kontradmirałem. Powinniśmy mieć nieco czasu, zanim zaatakują Imperium.

– Zapewne – westchnął Jeff. – Hej, czy już ci mówiłem, że nie pozwalasz mi stracić równowagi? Taak, nawet Wybrańcy nie są na tyle szaleni, aby porywać się jednocześnie na nas i na Imperium. Gdy się zacznie, ludzie się ockną i to zauważą – nawet oni. – Skinął głową ku kopule budynku Kapitolu.

– Maurice czasami powątpiewa, czy by zauważyli, nawet gdyby flota Wybrańców zaczęła ich ostrzeliwać – rzucił lekko John.

– Tata jest pesymistą. Chodź, wracajmy do akademika, weźmy prysznic i przekąśmy hamburgera. Może Doreen się nade mną zlituje.

 

– Praca zespołowa, praca zespołowa, wy matoły! – wydyszała Gerta Hosten, usłyszawszy, jak pozostali się potykają. – Johan, twoja kolej na przodku.

Trakt przez dżunglę był wąski i śliski od błota. Zaimprowizowane nosze z drągów i pnączy były niezgrabne, byłyby takie nawet bez mamroczącego, rzucającego się, przywiązanego do nich chłopaka. Pacjent nogę miał unieruchomioną w łupkach z gałęzi. Liany, które przywiązywały ją do drewna, były do połowy zagłębione w napuchniętym, sinym ciele.

Gerta zaparła się nogami i czekała, aż nosze odzyskają równowagę, a potem schowała nóż do pochwy i chwyciła przedni lewy drąg. Mężczyzna, którego zastąpiła, przez chwilę poruszał palcami, potem dobył swego długiego noża i ruszył do przodu, wycinając drogę dla swoich towarzyszy. Ona trzymała drąg z lewej, Heinrich niósł obydwa tylne drągi, a Elke Tirnwitz była z przodu po prawej. Johan Kloster posuwał się bardziej z przodu, wyrąbując drogę przez pnącza. Etkar Summeldorf miał darmową przejażdżkę. Chłopak złamał nogę, przygważdżając włócznią krokodyla, który próbował się nimi pożywić w czasie wczorajszej przeprawy przez rzekę.

Zjedli spory kawałek krokodyla. W trakcie sprawdzianu zespołowej wytrzymałości, którym kończyła się próba życia, nie dostarczano niczego. No prawie niczego: parę spodenek, sandałów, stanik z materiału, jeśli się było dziewczyną, i długi nóż. A potem spuszczano cię wraz z czteroma członkami drużyny po linie ze sterowca w górach Kopenrung po północnej stronie Krainy, a ty spieszyłeś się, jak mogłeś do punktu zbiorczego. Nikt też nie mówił ci, gdzie on się konkretnie znajduje. Wybrańców z Krainy nie trzeba trzymać za rączkę. Jeśli ci się nie uda, to Wybrańcy cię nie potrzebują – i lepiej, aby udało się wam wszystkim. Wybrańcy nie potrzebują egoistów.

– Zostawcie mnie – wymamrotał Etkar. – Zostawcie mnie. Idźcie.

– Nie możemy cię zostawić, ty głupi dupku – rzekła Elke głosem chrapliwym ze zmartwienia i zmęczenia. Byli całością, a poza tym Etkar prawdopodobnie ocalił im życie. – To gra zespołowa. Wszyscy stracilibyśmy sto punktów, jeśli byśmy cię zostawili.

Wszyscy ratowali sobie nawzajem życie.

Było gorąco: przynajmniej trzydzieści osiem stopni i parno jak w łaźni. Paskudnie nawet jak na standardy Krainy. Góry Kopenrung znajdowały się daleko na północy, najbliżej równika. Stanowiło to jeden z powodów, dla których nigdy nie były intensywnie eksploatowane; to oraz ich strome zbocza i laterytowe gleby. A także pijawki, moskity, dzikie bawoły, leopardy i odyńce oraz ciągłe burze i tornada.

Pot spływał jej po skórze, zwiększając znajdujący się już tam tłusty osad i pieczenie po ukąszeniach owadów oraz budujące się dżunglowe wykwity. Szorstkie drewno ciążyło jej i obcierało odciski na dłoniach. Bolały ją mięśnie w dole pleców, gdy pochylała się pod ciężarem noszy i wspinaczki. Gałęzie i liście biły ją po twarzy.

– Heinrichu, min brueder – powiedziała Gerta, dostosowując tempo mowy do wysiłku mięśni. – Opowiedz mi jeszcze raz, jak cudownie jest być Wybrańcem.

Elke wciągnęła powietrze przez zęby. Czwarte Biuro najpewniej nie podsłuchiwało, ale nigdy nie wiadomo. Heinrich zaśmiał się z pomrukiem.

– Shays! – zaklął Johan. – Cholera. – W jego głosie pobrzmiewało zdumienie.

– O co chodzi? – spytała Gerta. Nie widziała w gąszczu na więcej niż kilka kroków; ta część zbocza została wypalona dawno temu, a kolejna warstwa roślinności była bujna.

– Udało nam się.

– Co? – dało się słyszeć trzy młode, silne głosy.

– Udało nam się! Z grzbietu rzeczywiście widzieliśmy polankę!

Żadne z nich się nie odezwało; nie zwolnili też. Gercie udało się zerknąć poprzez utrudniający widzenie pot na spowite mgłą, pokryte dżunglą góry przed nimi. Wyglądały dokładnie tak jak spowite mgłą, przesłonięte dżunglą góry, w jakie wpatrywała się przez cały ostatni tydzień.

Gdy wyszli z gąszczu na mały płaskowyż, ruszyli truchtem wiedzeni czystym odruchem. Przed nimi znajdowały się pawilony i tłum ludzi – oficerów, oficjeli, służby protegowanych. Na widok noszy wybiegł lekarz.

– W jakim on jest stanie? – spytała Elke.

Lekarz podniósł wzrok, marszcząc czoło. – Noga nie wygląda źle. Teraz. Straciłby ją za dwadzieścia godzin.

Protegowani podsunęli tace. Gerta pochwyciła ceramiczny kubek i wychyliła go, powoli, ostrożnie. Był to sok pomarańczowy, lekko osolony. Przymknęła oczy w tej chwili całkowitej błogości.

Jakiś mężczyzna odchrząknął. Otworzyła oczy i wraz z pozostałymi członkami drużyny stanęła na baczność. Zrobili to wszyscy poza Etkarem, który stracił przytomność dzięki strzykawce morfiny.

Był to starszy mężczyzna, łysy, żylasty, muskularny. Na ramionach letniego munduru miał dystynkcje pułkownika, a na pomarszczonej, kościstej twarzy uśmiech typu "śmierć w dobrym humorze". Wyraźnie dostrzegała pierścień na trzecim palcu jego lewej ręki, splecioną obrączkę z żelaza i złota. Pierścień Wybrańca.

– Gerto Hosten, Heinrichu Hostenie, Johanie Klosterze, Elke Tirnwitz, Etkarze Summeldorfie. Potem oczywiście nastąpi ceremonia, lecz mam zaszczyt poinformowania was, iż każdy osiągnął co najmniej minimalny wynik w próbie życia. Toteż w wieku lat osiemnastu i sześciu miesięcy zostaniecie zaliczeni do Wybrańców Krainy. Gratulacje.

Jedno z nich zakrzyknęło, Gerta nie wiedziała kto; za bardzo się starała trzymać prosto. Sześć miesięcy egzaminów, sprawdzianów, testów psychologicznych, na odwagę, na inteligencję, testów na wytrzymałość na stres, a wszystko to zakończone siedmioma piekielnymi dniami w dżungli Kopenrung – wszystko dobiegło końca.

Nie będę nieudacznikiem. Już dawno postanowiła, że raczej się zabije, niż miałaby to znosić; robiła tak duża część nieudaczników. Urodzona w chacie protegowanych, jestem Wybrańcem z Krainy.

Zasalutowała, z wyciągniętym ramieniem i zaciśniętą pięścią. Gdy się uśmiechnęła, pękł napełniony krwią czyrak i strużka krwi pociekła z kącika jej ust. Przeszył ją ostry ból, ale nie miało to żadnego znaczenia.

 

– Jesteś bardzo bogatym młodym człowiekiem – rzekł kierownik Rzecznej Kompanii Elektrycznej, patrząc z zaskoczeniem na stan jego konta.

– Dostałem niewielki początkowy kapitał od mego ojczyma – wyjaśnił John. – Reszta pochodzi głównie z robionych interesów. – Dzięki analizie Centrum, która uczyniła to dziecinnie łatwym. – I inwestycji w Zachodnie Petroleum.

Jego krawat był nieco przyciasny, ale zdusił impuls, by go poprawić. Pokój znajdował się na siódmym piętrze jednego z nowych budynków biurowych mieszczących się pomiędzy Wschodnim Traktem a rzeką. Wentylator na suficie i okna przykryte okiennicami sprawiały, iż było tu chłodno nawet w gorący letni dzień. Kierownik Rzecznej Kompanii Elektrycznej miał bardzo niewiele na szerokim mahoniowym biurku – tylko suszkę i telefon ze słuchawką z morskiej kości słoniowej. I plany, jakie przedłożył John.

– To...

– Prostownik rtęciowy – podpowiedział usłużnie John.

– Prostownik, tak, wydaje się być bardzo pomysłowy – powiedział kierownik.

Urzędnik był pulchnym małym człowieczkiem w dwuogniskowych okularach, mającym na sobie dosyć fircykowatą kurtkę w kremowym kolorze i niebieski krawat. We wstążce filcowego kapelusika wiszącego na wieszaku przy drzwiach tkwiło pióro papugi.

– Jednakże – ciągnął – obecnie Rzeczna Kompania Elektryczna jest zaangażowana w szeroki, bardzo szeroki program inwestycyjny w pierwotne źródła energii. Dlaczego mielibyśmy podejmować nowe, ryzykowne przedsięwzięcie, które będzie wymagało związania kapitału w nowej fabryce?

John pochylił się do przodu. – O to właśnie chodzi, panie Henforth. Prostownik spowoduje oszczędności kapitałowe, zmniejszając straty przekaźnikowe. Wydatki na ich zamontowanie będą znacznie mniejsze niż oszczędności wynikłe z inwestycji w pierwotne źródła energii. A budowaniem mogą się zająć podwykonawcy. Jest wiele firm, tutaj w stolicy czy gdziekolwiek we Wschodnich Prowincjach – w Tonsville, powiedzmy, albo w Ensburgu – które mogłyby się tym zająć. Nie będzie to miało wpływu na zaangażowanie Kompanii w prace nad turbinami hydraulicznymi i turbogeneratorami.

Henforth złożył palce w piramidkę i czekał.

– I – ciągnął dalej John po tym, jak milczenie się przeciągało – będę skłonny nabyć, powiedzmy, pięćset tysięcy udziałów w Kompanii po wartości nominalnej. A także wykupić opłaty licencyjne od przyznanego patentu.

– Jest to z pewnością interesująca propozycja – rzekł, uśmiechając się Henforth. – Chodźmy, udamy się do pokoju dyrektorskiego i przedyskutujemy to z paroma ludźmi od techniki. – Potrząsnął głową. – Młodzieniec o pańskich możliwościach marnuje się w służbie dyplomatycznej, panie Hosten. Marnuje.

 

– Szyk do starcia!

Pluton piechoty rozsunął się w dwa długie szeregi – trzy metry pomiędzy każdym człowiekiem. Pierwszy szereg potruchtał do przodu po skalistym pastwisku, a ich nasadzone bagnety połyskiwały w chłodnym górskim powietrzu. Po pięćdziesięciu metrach przypadli do ziemi, kryjąc się za bruzdami i głazami. Drugi szereg zbliżył się, posuwając, jeden żołnierz za drugim, ku przodowi.

Chorąży Jeffrey Farr przyglądał się uważnie przez lornetkę polową. Manewr został wykonany precyzyjnie. Dobrzy ludzie, pomyślał. Armia Republiki nie była duża, liczyła zaledwie siedemdziesiąt tysięcy ludzi. Nie była też specjalnie dobrze opłacana ani wyposażona; ludzie zaciągali się, bowiem była to dla nich ostatnia deska ratunku. Kłopoty z wódką, z żoną; dzieciaki rolników zanudzone na śmierć przyglądaniem się od południa zadowi konia przy pługu zwróconym ku północy; nieumiejętność poradzenia sobie z wymaganiami życia w szybko rozrastających się miastach Republiki. Jednak przy odpowiednim szkoleniu, mogli być z nich dobrzy żołnierze, a wyszkoleni ludzie będą bezcenni, jak przyjdzie co do czego. Prowincjonalna milicja miała zostać oddana w gestię rządu federalnego na czas wojny, lecz nie pokładał w niej dużego zaufania.

Uniósł rękę, dając znak. Sierżant plutonu zaświstał ostro swoimi gwizdkiem, a mężczyźni podnieśli się z pola, otrzepując z pyłu brązowe tunikowate kurtki. Ich pokryte szczeciną zarostu twarze wyglądały na zmęczone i obojętne po miesiącu ćwiczeń polowych w górach.

– Dobra robota, podchorąży – stwierdził jego dowódca kompanii. Kapitan Daniels był krępym mężczyzną lat czterdziestu – w okresie pokoju awans w wojsku był powolny – ze szramą biegnącą przez policzek tam, gdzie nabój Unii o mało co nie odjął mu twarzy w potyczce dwadzieścia lat temu.

– Bardzo dobra robota – rzucił obserwator ze sztabu. – Zauważyłem, że bardziej rozciągacie szereg do starcia.

– Tak, panie – rzekł Jeff. Skinął głową ku piechurowi truchtającemu z bronią po trakcie. Żołnierz miał model z zamkiem o sześciu ładunkach, z magazynkiem pod lufą. – Wszyscy dostają teraz karabiny z magazynkami, poza żołnierzami Imperium. Pojawiają się nowe rozwiązania. Musimy bardziej rozsunąć formację.

Choć sądząc z gadania starzyków, spodziewają się raczej walki w szeregu ramię w ramię jak wyposażeni w muszkiety żołnierze za czasów wojny domowej.

– Tak, czytałem ten twój artykuł w Kwartalniku sił zbrojnych – rzekł człowiek ze sztabu. – Myślisz, że proch na bazie azotu może zostać wykorzystany do broni strzelniczej?

>>Major Beemody<< powiedziało Centrum. Wyświetliło spis danych biograficznych.

Major wyglądał na całkiem bystrego, choć nosił się nieco za elegancko jak na warunki polowe, w płaszczu z czerwonymi insygniami na kołnierzu i z wypolerowanym rewolwerem Sama Browne’a. A bycie młodszym synem Beemodych, tych od Zakładów Beemodych, prawdopodobnie nie zaszkodziło mu też w awansie w korpusie oficerskim. Trzydzieści dwa lata to cholernie mało jak na tak wysokie stanowisko.

– Jestem tego pewien, panie – rzekł Jeff. Rodzina Beemodych była szychami w przemyśle chemicznym oraz górniczych ładunków wybuchowych. – Żadnego dymu, mniej zapychania się i o wiele większa szybkość wylotu z lufy, bardziej spłaszczone trajektorie, mniejsze kalibry, więc mniejsza waga amunicji.

Niespodziewanie odezwał się kapitan Daniels. – Nie ufam pociskom z płaszczem – powiedział. – Mają tendencję do gubienia go i kiedy lufa jest gorąca, doznają zawirowań.

– Panie, to problem do rozwiązania. Stop miedzi i cynku nie wytrzymuje temperatury pocisków o dużej szybkości. Miedziowo-niklowy, albo czysta miedź, oto czego potrzebujemy.

Starszy oficer uśmiechnął się. – Chorąży, chciałbym być równie pewny swego w jakiejkolwiek sprawie jak ty jesteś w każdej.

– Bóg jeden wie, że w tym wojsku przydałoby się paru młodych zapaleńców – stwierdził major Beemody. – W każdym razie razem z chorążym Farrem musicie zjeść ze mną kolację dziś wieczorem.

– Jak już dopilnuję, żeby ludzie się rozlokowali, panie – powiedział Jeff. Major uniósł brew i skinął głową, odpowiadając na salut młodszych oficerów.

– Nadasz się, Farr – powiedział, uśmiechając się Daniels, gdy pojazd oficera sztabowego oddalił się, podskakując po pastwisku i parskając od czasu do czasu parą. – I zajdziesz daleko, jeśli zdołasz się nauczyć trochę więcej dyplomacji wobec tych, do których wygłaszasz wykłady.

 

Porucznik Gerta Hosten oparła się o obicie siedzenia i wyjrzała przez na wpół uchylone okno. Pociąg ze stukotem sunął przez centralny płaskowyż. Wpadające powietrze było czyste. Tak blisko Kopernika linia kolejowa została zelektryfikowana, a brak węglowego dymu, łomotu i parskających odgłosów parowej lokomotywy był nieco dziwaczny. Na szerokiej, betonowej drodze wzdłuż linii kolejowej panował też spory ruch pojazdów napędzanych parą lub ciągniętych przez zwierzęta. Była to najprzyjemniejsza część Krainy, pofalowana wulkaniczna wyżyna na wysokości tysiąca metrów nad poziomem morza, chłodniejsza i nieco bardziej sucha od reszty kraju. Stolica została tutaj przeniesiona ze Składania Przysięgi zaledwie pokolenie po tym, jak przybyła pierwsza fala uciekinierów z Sojuszu. Początki Kopernika sięgały czasów przed przybyciem Wybrańców, aż do pierwszych osad na Visager, lecz nic nie pozostało z miasta sprzed podboju. Przez ostatnie pokolenie, wraz z pojawieniem się geotermalnej pary, a potem węgla wspomaganego hydro siłą, stało się także głównym centrum wytwórczym.

Gerta przyglądała się z zainteresowaniem, jak pofalowane kontury pól trzciny cukrowej, ryżu, soi i kukurydzy ustępują miejsca ogromnym kompleksom fabrycznym. W jednym z nich znajdowała się hala montażowa statków powietrznych, stumetrowa szkieletowa konstrukcja przypominająca stodołę Brobdingnagiana3. Podobny do cygara kadłub stanowił wciąż ramę z dźwigarów, tylko częściowo pokrytą przesłoną kadłuba tam, gdzie do konstrukcji przynitowano aluminiową płytę.

Kobieta zapięła kołnierz szarego podróżnego munduru oraz pas z bronią przechodzący przez ramię i wzięła swoją teczkę attaché. Normalnie pozwoliłaby ją nieść swojemu ordynansowi, lecz były w niej dokumenty nie przeznaczone dla cudzych oczu. Nic super tajnego nie wiozłaby pociągiem, ale procedura to procedura.

Behfel ist Behfel, wyrecytowała w duchu: rozkazy to rozkazy. Miała tam także list od Johna Hostena. Wyraźnie dobrze mu się wiodło w Republice. Udało mu się zdobyć jakieś stanowisko w ich dyplomatycznej służbie.

Szkoda Johna.

– Obudź się, Feldwebel – powiedziała.

Jej ordynans otworzył oczy, wstał i zdjął dwie torby z półki nad głową. Pedro był krępym, muskularnym mężczyzną lat trzydziestu paru, silnym, szybkim i lojalnym niczym doberman. I podobnie bystrym. Tak naprawdę, to miała psy wykazujące więcej przyrodzonego sprytu i mające większy zasób słów. Przy rekrutowaniu żołnierzy i żandarmerii z kasty protegowanych stosowano zasadę eliminowania ludzi mieszczących się w górnych dwóch trzecich skali inteligencji. Budziło to jej wątpliwości i zawsze wolała bystrzejszych jako osobistych służących. Większe ryzyko, ale większa potencjalna korzyść.

Behfel ist Behfel.

Zwalniając, pociąg zakołysał się nieco. Pantograf na lokomotywie zatrzaskał, trysnąwszy snopem iskier, gdy wjeżdżali na Stację Północno-Zachodnią. Było tam wielu wysokich, jasnowłosych, młodych ludzi w mundurach, lecz nie ten, którego instynktownie szukała. Heinrich nie będzie na nią czekał. To nie uchodziło, a i tak miała się stawić w kwaterze głównej wywiadu na odprawę.

Mój śliczny Heinrichu, pomyślała. Pieprzyłabym się z tobą, nawet gdybyś był moim rodzonym bratem. Była to przesada, ale on był kochany, a oczywiście tabu związane z kazirodztwem nie dotyczyło adoptowanych krewnych. I tym razem, gdy poprosisz mnie o rękę, zgodzę się.

Implikacje dokumentów w jej teczce attaché były jasne, jeśli umiało się czytać pomiędzy wierszami. Nadszedł czas wypełnienia jej eugenicznego obowiązku wobec Wybrańców; nawet gdy miało się służących, niemowlęta wymagały sporo czasu i wysiłku. Lepiej zrobić to, gdy jest jeszcze czas.

Za kilka lat wszyscy będą bardzo, ale to bardzo zajęci.

 

ROZDZIAŁ TRZECI

1233 P.U.

317 R.P.

Z punktu widzenia protegowanego wygląda to inaczej, pomyślał John Hosten, garbiąc się przezornie.

Wędrował ulicami Składania Przysięgi w szarawym bawełnianym płaszczu i bryczesach jakiegoś pośledniego protegowanego robotnika. Mógł być magazynowym urzędnikiem albo sklepikarzem; włosy miał przefarbowane na brązowo, lecz najlepszą ochroną był kłębiący się tłum oraz fakt, iż nikt nie patrzy na zwykłego protegowanego.

Zapomniał też, jak gorąco jest w tym cholernym miejscu. Gorące, gęste powietrze, wilgotne i przesycone dymem węglowym oraz zapachami. Miasto było większe, niż pamiętał z dzieciństwa. Wille wspinały się wyżej na zboczach wulkanów, fabryki były większe, a ich kominy wyższe, więcej było wiszących w górze linii elektrycznych i robotników zwisających po bokach przeciążonych tramwajów. A także o wiele, wiele więcej napędzanych mechanicznie pojazdów. Większość z nich była szarymi, napędzanymi parą wojskowymi ciężarówkami i ciągnikami zbudowanymi w sześciu standardowych modelach. Także sporo luksusowych pojazdów, niektóre z nich były importowanymi modelami z Republiki. Wyminęło go pół tuzina protegowanych na tandemowym rowerze, który, jeśli mu się przyjrzeć, był bardzo sprytnym wynalazkiem.

Zbyt ciężki, aby jeden pedałował – potrzeba sześciu. Robotnicy fabryczni mogą się nim posługiwać przy dojazdach, ale nie mają osobistej wolności przemieszczania się.

Spryt nie był zaś całkiem pozytywną cechą...

Dał nura w drzwi wejściowe do burdelu. Nie było go trudno znaleźć, jako że miał na nich wypisane BURDEL NR.22A7-B, PROTEGOWANI, KLASA 6-b, z graficznym symbolem dla analfabetów. Wewnątrz znajdowała się przygnębiająco naga poczekalnia z podłogą z cegieł i dziewczętami – gołymi poza bawełnianymi spodenkami – siedzącymi przy ścianach na drewnianych ławkach. Obok nich ułożone były ręczniki, a nad głową każdej, pod żarówką, na ścianie widniał numer. Dziewczyny nie wyglądały na wyniszczone, jak można się było tego spodziewać, lecz niewiele z nich było profesjonalistkami. Tymczasowa służba w miejscu takim jak to, stanowiła standardową karę za drobne przewinienia w regulaminie miejsca pracy. Schody prowadziły do kabin na górze, a zaraz za drzwiami, za żelazną kratą siedziała urzędniczka. Miejsce pachniało potem, ostrym środkiem dezynfekującym i rozlanym piwem.

W pobliżu stał mięśniak z okutą żelazem pałką przywiązaną do masywnego nadgarstka, dłubiący w zębach paznokciem kciuka drugiej ręki. Zapewne policjant na emeryturze. Facet zlustrował Johna wzrokiem i groźnie postukał końcem pałki o stiuk ściany. John skulił się odpowiednio, odwracając i pochylając głowę.

– Ceny są wywieszone – rzuciła monotonnym głosem urzędniczka. Kobieta miała pięćdziesiątkę, była obwisła od skrobiowej diety i braku ruchu. – Mam je przeczytać? Alkohol płatny dodatkowo.

John przesunął żelazne żetony po stole, przez podajnik w żelaznej kracie. Palce ustawiły je w porządku; pochodziły ze Stoczni Zeizin AG, jednej z większych firm.

>>Rozpoznanie<< powiedziało Centrum. Wskazówki pojawiły się na bladej twarzy urzędniczki, wskazując rozszerzenie źrenic i zmiany temperatury. >>97% plus minus 2.<<

Mógł uzyskać jedynie tyle pewności. Teraz pytanie: czy to jego prawdziwy informator, czy też Czwarte Biuro przeniknęło do siatki i czeka na niego. Dłonie miał wilgotne, przełknął żółć i pomknął spojrzeniem ku drzwiom. Nie miał przy sobie broni; byłoby to tutaj szalenie ryzykowne – protegowany schwytany z bronią miałby szczęście, gdyby został zabity na miejscu. A kiedy zobaczyliby jego geburtsnumero...

>>To jest informator<< zapewniło go Centrum. >>Odpowiedni poziom zdenerwowania. 73% plus minus 5.<<

Cholernie mało pewności w porównaniu do pierwszej oceny, lecz i tak uspokajająco wiele. Jednak...

Urzędniczka pokiwała głową i przycisnęła guzik z boku kontuaru. Światełko zapaliło się nad dziewczyną najbliżej schodów. Ta wstała z mechanicznym uśmiechem i podniosła swój ręcznik.

We wczesne popołudnie w korytarzu na górze było dość cicho. Po obu stronach znajdował się rząd kabin, z wiszącymi na nich na kółeczkach zasłonami oraz prysznicem na końcu. Przewodniczka Johna odsunęła zasłonę z numerem i przeszła przez nią.

A on podążył za nią. Wewnątrz znajdowała się pojedyncza prycza, umywalka z kranem i dzbanek z antyseptycznym mydłem... a w kącie przykucnięta postać Angela Pesaloziego. Mężczyzna wstał, krzepki niczym niedźwiedź, lecz bardziej posiwiały niż John zapamiętał.

– Młody panicz Johan – wymruczał.

John wyciągnął dłoń. – Nie jestem teraz niczyim paniczem, Angelo – powiedział, uśmiechając się.

Ręka kierowcy i osobistego służącego Karla Hostena ścisnęła jego dłoń z miarkowaną siłą. John odpowiedział na uścisk, a Angelo się uśmiechnął.

– Nie zmiękłeś – stwierdził. – Chodź, powinniśmy szybko załatwić nasze sprawy.

Dziewczyna postawiła stopę na pryczy i zaczęła ją popychać, najpierw nierytmicznie, a potem już rytmicznie, i to z akompaniamentem wokalnym. Był to niezwykle przekonujący chór pisków i jęków.

– Minuta – powiedział John. – Ja też ryzykuję tutaj życiem i będę dalej, więc muszę to zrozumieć. Karl Hosten jest dobrym panem, a twoja własna córka jest jednym z Wybrańców. Dlaczego jesteś gotów pracować przeciwko nim?

Brązowe oczy z powagą spotkały się z jego wzrokiem. – Jest dobrym panem, ale ja wolałbym wcale nie mieć pana i być wolnym człowiekiem. Mam czworo dzieci, a ponieważ jedno jest lordem, to czy pozostałe, i moje wnuki, powinny być niewolnikami? Więcej jest złych panów niż dobrych.

Skinął głową w stronę dziewczyny. – Upuściła tacę z częściami do izolatora, więc musi być tu dziwką przez miesiąc – czy to jest sprawiedliwość? Jeśli człowiek powie coś przeciwko panom, gdy ci odesłali jego żonę na inną plantację albo posłali dzieci do wojska a brata do kopalni, to jest wieszany w żelaznej klatce na rozstajach dróg, aby tam umarł – czy to jest sprawiedliwość? To się musi skończyć, nawet jeśli ja za to zginę.

John patrzył mu w oczy przez dłuższą chwilę. >>Obiekt jest szczery, prawdopodobieństwo...<< Uciszył komputer myślą. Wiem.

A Angelo zawsze był życzliwy wobec chłopca z kaleką stopą...

– Tak – powiedział John. – Zgadza się, Angelo.

Protegowany skinął głową i wyciągnął poskładane papiery zza pazuchy kurtki. Były wilgotne od potu, ale dało się je odczytać.

– Zabrałem je z kosza na śmieci, przed codziennym spalaniem – powiedział. – Jest tu rozkaz dotyczący pięciu statków powietrznych...

 

– Martwię się o tego chłopaka – powiedziała Sally Farr.

– A ja nie – odparł Maurice Farr.

Siedzieli na tarasie kwatery komendanta marynarki wojennej, z widokiem na Charrson i port. Była to najbardziej na północ wysunięta część Republiki Santander, a tym samym najbardziej gorąca. Wybrzeża Cieśniny były jeszcze cieplejsze, po obu stronach osłonięte przez góry przed kontynentalnymi wiatrami. Właśnie zaczęło się gorące, suche lato. Kwiaty mieniły się kolorami wokół wielkiego, pobielonego domu, a mozaikowa, ceglana powierzchnia tarasu upstrzona była cieniami wiecznie zielonego dębu i królewskich palm posadzonych dookoła. Droga zbiegała w dół górskiego zbocza dramatycznymi serpentynami. Po obu jej stronach znajdowały się wille, kwatery oficerskie i przedmieścia klasy średniej – w górze, z dala od upału panującego w starym mieście, wokół zatoki w kształcie litery J.

Tutejsze dachy były w większości lekko spadziste, zbudowane z czerwonej, glinianej dachówki. Przypominało to bardziej jedno z imperialnych miast z ziem na północ od Cieśniny niż resztę Santander. A większość ludności także była imperialna – w ciągu ostatnich kilku pokoleń widoczny był ciągły napływ migrującej siły roboczej, poszukującej lepiej płatnej pracy w rozrastających się kopalniach, fabrykach i na nawadnianych farmach.

Wzrok Farra powędrował ku dokom. Jeden z jego opancerzonych krążowników znajdował się w suchym doku, z pękniętym wałem środkowej śruby. Pozostałe cztery statki eskadry były także na nowo wyposażane. Gdy wszystko będzie gotowe, zabierze je w górę Cieśniny w rejs stanowiący pokaz siły.

– John – ciągnął dalej – jest na dobrej drodze do zostania bardzo zamożnym młodzieńcem. I dobrze sobie radzi w służbie dyplomatycznej.

– Dziękuję – rzekł do stewarda, który przyniósł mu popołudniowy dżin z tonikiem. Sally zagrzechotała kostkami lodu w swoim drinku.

– Nie prowadzi życia towarzyskiego – powiedziała. – Wciąż przedstawiam mu dziewczęta i nic się nie dzieje. On tylko uczy się i pracuje. Lekarze mówią, że powinien... umm, być sprawny... ale martwię się.

Maurice odwrócił głowę, aby ukryć lekki uśmieszek. Z tego, co Jeffrey mu opowiadał, Johna widywano czasami z dziewczętami, które nie były szczególnie grzeczne. Był to wystarczający dowód na to, że wazektomia wykonana przez lekarzy Wybrańców przynajmniej w tej kwestii nie wyrządziła szkody nie do naprawienia.

– Czy wiesz coś, o czym ja nie wiem? – rzuciła ostro Sally.

– Powiedzmy to w ten sposób, moja droga: są pewne sprawy, o których młodzieniec raczej nie rozmawia z matką.

– Och.

Mądra, pomyślał z czułością Maurice. I do tego ładna.

Sally wyglądała niesamowicie spokojnie i elegancko w swym płóciennym stroju w kremowym kolorze, słomkowym kapeluszu o szerokim rondzie i plisowanej spódnicy kończącej się śmiało powyżej kostki. Tylko odrobina siwizny w długich, brązowych włosach, nie więcej niż w jego. Nie dałoby się poznać, że miała czwórkę dzieci.

– Poza tym – ciągnął – przydzielono go do ambasady w Ciano. Z tego, co wiem o tamtejszym ufrakowanym gronie, to będzie miał czas jedynie na życie towarzyskie – to jest ich główna funkcja dyplomatyczna. Możesz liczyć na to, że spotka tam mnóstwo miłych dziewcząt.

– Och. – Głos Sally zadrżał nieco. – Miłych imperialnych dziewcząt. Cóż, pewnie... – Wzruszyła ramionami.

Tym razem to ona spojrzała w dół zbocza. Znajdowały się tam fortyfikacje, począwszy od systemu okopów zewnętrznych i bastionów wzniesionych całe wieki temu w obronie przed obstrzałem, po nowoczesne bunkry z betonu i stali, z ciężkimi działami przeciwokrętowymi.

– Wygląda na to, iż John myśli, że będzie wojna – powiedziała. – Jeffrey też.

Maurice skinął głową z powagą. – Nie zaskoczyłoby mnie to. A przynajmniej wojna pomiędzy Wybrańcami a Imperium.

– Ale my z pewnością nie zostalibyśmy wmieszani! – zaprotestowała Sally.

– Z początku nie – rzekł powoli Maurice. – Przez jakiś czas.

– Zatem, dzięki Bogu, że Jeffrey jest w armii – powiedziała. Republika Santander nie miała granicy lądowej z żadną ze zwaśnionych sił. – A John jest bezpieczny w korpusie dyplomatycznym.

 

– Bosko tańczysz, Giovanni – powiedziała Pia del’Cuomo. – To niesprawiedliwe. Jesteś wysoki, jesteś przystojny, jesteś bystry, jesteś bogaty i tak dobrze tańczysz. Strzeż się, aby Bóg nie zesłał ci nieszczęścia.

– Już mi kilka zesłał – rzekł John Hosten lekkim tonem, okręcając dziewczynę w walcu. Sala balowa wypełniona była pełnym wdzięku wirowaniem, sukniami, mundurami i czarnymi frakami, klejnotami, kwiatami i wachlarzami. – Lecz sprowadził mnie do Ciano, bym cię poznał, więc nie może się na mnie gniewać.

Pia dopiero co skończyła dwadzieścia lat. Była stara jak na niezamężną imperialną kobietę wysokiego rodu, i cztery lata młodsza od niego. Także w przeciwieństwie do większości Imperialnych jej płci i pozycji, nie uważała ona, iż chichotanie i bezmyślne uwagi są jedynym sposobem prowadzenia rozmowy z mężczyzną. A poza tym była bardzo ładna, czego był mocno świadom, gdy ich dłonie pozostawały złączone, a on jedną ręką obejmował jej wąską talię.

Nie, nie ładna, piękna, pomyślał.

Ogromne, piwne oczy, twarz w kształcie serca i kremowa skóra uwydatniana przez połyskujący, głęboki dekolt oraz lśniące, brązowe włosy upięte pod diamentowym diademem. A, co najważniejsze, zdawała się go lubić.

Muzyka zamilkła, a oni stali przez chwilę, uśmiechając się do siebie, podczas gdy tłum oklaskiwał orkiestrę.

– Gdyby zazdrosne oczy były sztyletami, to zostałabym zasztyletowana na śmierć – stwierdziła Pia z odrobiną satysfakcji w głosie. – To zabawne, zważywszy, że od kilku lat jestem uważana za starą pannę. Mój ojciec pomrukuje, że jeśli chciałam jedynie czytać książki i żyć samotnie, to powinnam była odnaleźć powołanie, zanim opuściłam szkołę zakonną.

John parsknął śmiechem. – Mało prawdopodobne.

– Byłaby ze mnie bardzo kiepska zakonnica, to prawda – rzuciła spokojnie. – Nie mogłabym też chodzić na tak wiele pikników, bali albo do opery z przystojnym, młodym oficerem z ambasady Santander...

– Szklaneczkę ponczu? – spytał.

Pia położyła mu dłoń na ramieniu, gdy prowadził ją do stołu z ponczem. Ubrany na biało steward wręczył im szklaneczki. Był to owocowy poncz z białym winem, chłodny i cierpki.

– Martwisz się, Johnie – powiedziała. Jej angielski był prawie tak dobry jak jego imperialny, a w jej głosie zabrzmiała powaga.

– Tak – westchnął.

– Twoje rozmowy z moim ojcem nie potoczyły się dobrze?

Nawet jak na imperialnego dowódcę, hrabia Benito del’Cuomo był ograniczonym bęcwałem.... John z wysiłkiem przegnał z myśli obraz białych, rozszerzających się do dołu bokobrodów.

– Nie – powiedział. – On nie traktuje Wybrańców poważnie.

Pia łyknęła ponczu i skinęła głową na swoją przyzwoitkę, która siedziała z innymi matronami pod ścianą. Starsza kobieta – uboga krewna, utrzymywana przez rodzinę del’Cuomo – zmarszczyła brwi, widząc, że Pia wciąż rozmawia z młodym republikańskim chargé d’affaires. Zaczęli zmierzać powoli ku balkonowi.

– Ojciec nie sądzi, aby Kraina ośmieliła się nas zaatakować – rzuciła zadumana. – Mamy o wiele więcej żołnierzy, o wiele więcej okrętów wojennych. Ich wyspa jest maleńka w porównaniu z Imperium.

– Pia... – Tak naprawdę, to nie miał ochoty rozprawiać o polityce, lecz ona miała powód do zmartwienia. – Pia, w swojej nocie domagali się eksterytorialnych praw do Corony i z pół tuzina innych portów, kontroli nad eksportem zboża i praw wyłączności na inwestycje w imperialne koleje.

Pia zmyliła krok. Była w końcu córką ministra wojny. – To... to ultimatum! – powiedziała. – I to niemożliwe do spełnienia.

John skinął posępnie głową. – Pretekst do wypowiedzenia wojny. A nawet gdyby wasz imperator i rada senatorów zgodzili się na to – a masz rację, że nie mogliby tego zrobić – to wówczas Wybrańcy wynaleźliby jakieś nowe żądanie.

– Dlaczego zatem nas ostrzegają? Z pewnością nie są aż tacy pełni skrupułów, aby cofnąć się przed atakiem z zaskoczenia.

– Raczej nie. Mam straszliwe podejrzenie, iż oni chcą, aby Imperium było przygotowane, żebyście mieli więcej skoncentrowanych sił tam, gdzie mogą je dostać – rzekł John.

Wyszli w chłodniejsze powietrze i półmrok wielkiej werandy. Mała Adela i ogromna Mira znajdowały się na niebie, i to w pełni, zalewając czarno-białą szachownicę podłogi bladym, niebieskawym światłem i zmieniając olbrzymie donice wypełnione oleandrami i jaśminem oraz bugenwillą w pastelową, bajkową krainę. Taras kończył się rzeźbioną granitową balustradą i szerokimi schodami prowadzącymi w dół, ku ogrodom, których żwirowe alejki lśniły bielą pośród klombów i drzew. Za murem posiadłości szeroko rozrzucone światełka pokazywały, gdzie stoją kamienice wielmoży na ogrodzonych działkach. Tu i ówdzie para żółtych, naftowych lamp wskazywała na powóz lub pojazd parowy. Ku zachodowi sięgała gęściejsza pajęczyna świateł, w większości nieregularnych – pierwotny plan ulic Ciano wyznaczyły krowy, poza kilkoma alejami wytyczonymi przez niedawne pokolenia. Światła schodziły się ku imperialnemu kompleksowi pałacowemu, plątaninie złoconych kopuł.

Mogli stąd dostrzec połyskującą powierzchnię szerokiej rzeki Pada. Doki, magazyny i slumsy dokoła niej stanowiły czarne, poszarpane kształty, tam nie było żadnych gazowych latarni. Nad nimi dwa światełka sunęły po niebie z cichym pomrukiem śmigieł. Statek powietrzny zmierzający na zachód, ku wielkiemu portowi oceanicznemu Corona u ujścia Pady.

– Zrobiony przez Wybrańców – rzekł John, skinąwszy głową ku niemu. – Pia, wasi żołnierze są dzielni, lecz nie mają pojęcia, czemu stawią czoła.

Pia oparła się biodrem o balustradę, obracając wachlarz pomiędzy palcami. – Mój ojciec... mój ojciec jest inteligentnym człowiekiem. Ale on... on często uważa, iż skoro sprawy miały się w pewien sposób, kiedy był młody, to takimi muszą pozostać.

– Nie dziwi mnie to. Mój własny rząd myśli podobnie. – Choć nie aż do tego stopnia, dodał w duchu.

Milczeli przez kilka minut. John czuł narastające napięcie, głównie w żołądku. Pia patrzyła na niego kątem oka, powoli marszcząc brwi z rozczarowaniem.

– Ach... to znaczy... – odezwał się John. – Ach, zamierzałem znowu odwiedzić twego ojca.

Pia zwróciła się ku niemu. – W sprawach natury politycznej? – spytała, zachowując spokój.

Wymówka cisnęła mu się na usta. Tak. Oczywiście. Tego tylko potrzebował, dodać tchórzostwo do listy swych słabości. Kaleka dusza towarzysząca kalekiej stopie.

– Nie – powiedział. – W sprawie osobistej... jeśli byś tego chciała.

Uśmiech zapłonął w jej oczach, zanim sięgnął ust. – Bardzo bym tego chciała – powiedziała i pochyliła się lekko do przodu, muskając ustami jego usta.

>>Prawdopodobieństwo szczerości wynosi 92% plus minus 3, z następującymi załamaniami motywacyjnymi...<< zaczęło Centrum.

Zamknij się, do kurwy nędzy! – pomyślał John.

Usłyszał rozbawienie Raja w swym umyśle. >>Cholernie słusznie, chłopcze.<<

Głos Jeffa: Boże, ale laska, no nie? Jeff musiał otrzymać od Centrum obraz widziany oczyma Johna.

Czy wy wszyscy możecie łaskawie odczepić się od mojego życia osobistego?

– Giovanni, są chwile, kiedy myślę, że rozmawiasz z Bogiem albo ze świętymi lub kimś innym, ale nie z osobą, z którą jesteś!

John wymamrotał przeprosiny. Oczy Pii wciąż błyszczały. – Jedyny problem, to czy on się zgodzi?

– Lepiej żeby tak było – rzekł John. Pia zamrugała zaskoczona i lekko przestraszona na widok wyrazu, jaki na chwilę zagościł na jego twarzy. Zmusił się do odprężenia i uśmiechnął.

– Dlaczego miałby się nie zgodzić? – spytał. – Wie, że nie jestem łowcą posagów – rodzina del ‘Cuomo była bajecznie bogata, lecz jemu udało się dyskretnie uświadomić hrabiemu wielkość swego portfela – a gdyby nie lubił mnie osobiście, to zabroniłby mi cię widywać.

Pia skinęła głową. – Cóż, mam jeszcze trzy młodsze siostry – powiedziała z trzeźwą przenikliwością. – Nie wypada, aby wyszły za mąż przede mną, a poza tym, mój drogi, myślę, iż ojciec uważa, że może poskąpić na posagu, udając, iż to małżeństwo jest niemożliwe, jako że nie należysz do kościoła imperialnego.

John się uśmiechnął. – Ma rację. Może poskąpić.

Jakaś zimna część jego umysłu dodała, iż niedługo imperialna własność będzie niewiele warta.

Wziął głęboki oddech. Było to jak skakanie z wysokiej trampoliny – gdy już się zdecydowałeś, nie było sensu myśleć o wysokości.

– Pia, jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. – Spokojnie spojrzała mu w oczy. – Jestem... urodziłem się zdeformowany. Odwrócił lekko wzrok. – Szpotawa stopa.

Odetchnęła głośno. Jego wzrok powędrował ku jej twarzy. Uśmiechała się.

– Czy tylko o to chodzi? Chirurdzy musieli się zatem dobrze spisać – tańczysz, jeździsz konno, grasz w... jak to się nazywa? W tenisa? – Machnęła ręką. – To nic takiego.

Wypuścił z westchnieniem oddech, nieświadom, że go wstrzymywał. – To dlatego mój ojciec nigdy mnie nie zaakceptował – rzekł cicho.

Przesunęła dłonią po jego twarzy. – A gdyby to zrobił, to byłbyś w Krainie, przygotowując się do napaści na Imperium – powiedziała. – A poza tym, nie byłbyś mężczyzną, którego kocham. Spotkałam Wybrańców z tutejszej ambasady i są to świnie, świnie o dobrych manierach. Patrzą na mnie jak na kawałek kebaba. Ty nie jesteś takim człowiekiem.

Ujął jej dłoń i pocałował. – Jest jeszcze coś. – John przymknął oczy. – Nie mogę mieć dzieci.

Palce Pii zacisnęły się na jego palcach. Podniósł wzrok i zobaczył łzy w jej oczach, błyszczące w świetle gwiazd – i uświadomił sobie zaszokowany, jakby oblano go zimną wodą, iż były one przeznaczone dla niego.

– Ale...

Skinął gwałtownie głową. – Och, ja... jestem w stanie. Jestem jednak wysterylizowany i nic nie można na to poradzić. – Odwrócił głowę w bok. – Zrobiono to, ach, gdy byłem bardzo mały.

– Zatem ty również masz powód, by nienawidzić Wybrańców – rzekła cichutko Pia. – Spojrzyj na mnie, Giovanni.

Zrobił tak. – Jesteś mężczyzną, na którego czekałam. Tyle tylko mam do powiedzenia.

 

Jeffrey Farr się uśmiechnął.

– Uważasz nasze statki za zabawne? – spytał ostro imperialny oficer.

Parowy kuter sapał rytmicznie, przesuwając się wzdłuż szeregu zakotwiczonych ciężkich okrętów bojowych. Jeffrey zauważył to samo podejście u imperialnych oficerów marynarki już wcześniej. W przeciwieństwie do armii – czy też kłócących się komitetów w Ciano, które ustalały politykę i budżet – oni musieli mieć jakieś pojęcie o tym, co się dzieje za granicą. Oczywiście nie chcieli przyznać, w jakim stanie jest ich marynarka, wynikało to z poczucia urażonej dumy.

– Wręcz przeciwnie – rzekł gładko Farr. – Uśmiechnąłem się, bowiem niedawno otrzymałem wieści, iż mój brat, mój przybrany brat, się żeni. Z damą imieniem Pia del’Cuomo.

I nie uważam, aby wasze statki były zabawne. Uważam, że są żałosne, dodał w duchu.

Oficer imperialny skinął głową, udobruchany i pod wrażeniem. – Z najstarszą córką ministra wojny? Twój brat to szczęściarz. – Wskazał. – Tam oto są, duma Floty Przesmyku.

Dziesięć pancerników unosiło się na spokojnej wodzie basenu wojskowej zatoki, otoczonej przez olbrzymie fortece. Lichtugi przenosiły zapasy, z czego większość stanowił węgiel, który trzeba mozolnie przekładać łopatami do unoszonych przez dźwigi wiader i wciągać na pokład, by dostarczyć go do ładowni węglowych. Statki były średniej wielkości, około jedenastu tysięcy ton ładowności, z długimi dziobami do taranowania oraz wydatnym zawałem burtowym, który sprawiał, iż były o wiele węższe na wysokości pokładu niż poniżej poziomu wody. Każdy wyposażony był w ciężkie i przysadziste pojedyncze trzystapięćdziesiątki w okrągłej, cylindrycznej wieżyczce na dziobie oraz na rufie, i w pomocnicze baterie stanowiące szereg mniejszych wieżyczek z jednym działkiem wznoszące się pomostowo po bokach. Każdy miał szereg czterech krótkich kominów i gąszcz wiszących w górze mostków, dźwigów i masztów sygnałowych.

W swoim czasie były to całkiem dobre statki. Problem w tym, że Imperium buduje je w dwadzieścia lat po tym, jak dni ich chwały przeminęły.

>>Zgadza się<< stwierdziło Centrum. >>To mniej więcej odpowiednik brytyjskich pancerników z okresu osiemdziesiątych lat dziewiętnastego wieku.<<

Dziewiętnastego... ach. Centrum posługiwało się chrześcijańskim kalendarzem, którego nikt na Visager nie używał poza celami religijnymi. Po pierwsze, oparty on był na ziemskim roku składającym się z dwunastu miesięcy, o prawie trzydzieści dni krótszym niż obrót tej planety wokół słońca. A po drugie, liczby te były niewygodnie wysokie.

Jeffrey zadrżał lekko. Okres, o którym wspomniało Centrum, miał miejsce dwa tysiące lat temu. Tymczasem międzygwiezdna cywilizacja narodziła się, rozprzestrzeniła i upadła. Rozpoczynał się nowy cykl.

– Widzę, że ładujecie węgiel – rzekł do oficera imperialnego... komandora Bragatiego, bo tak się nazywał. – Już pod parą?

– Nie, spodziewamy się być w gotowości za około tydzień – rzekł Bragati. – Wtedy popłyniemy w dół Przesmyku i pokażemy tym ważniakom z Krainy, kto rządzi na tych wodach.

>>Dwa tygodnie na przygotowanie się do rejsu mającego być pokazem siły?<< pomyślał z pogardą Raj. >>Powiedziałbym, że ci imbecyle zasługują na to, co ich prawdopodobnie spotka, gdyby nie to, że ucierpi na tym tak wielu cywilów.<<

– Główne działa są większe niż cokolwiek, co zbudowała Kraina – powiedział Bragati.

>>Broń o małej prędkości wyrzucania pocisku, napędzana czarnym prochem<< stwierdziło Centrum ze swą kliniczną obojętnością. >>Broń Wybrańców ma długie lufy o dużej szybkości wyrzutu, wykorzystujące proch nitrocelulozowy.<<

Jeffrey pomyślał jednak, iż dostrzega ślad zainteresowania. Uśmiechnął się w duchu; rozumny komputer wcale tak bardzo nie różnił się od jego dziadka i trzymających się go koleżków – każdy z nich był wielbicielem broni i amatorem wojskowej historii. Na swój sposób Centrum też było hobbistą.

– A opancerzenie ma grubość dwunastu cali!

>>Wyklepywane, kute żelazo i płyty z lanej stali<< ciągnęło dalej Centrum. >>Zdecydowanie gorsze od utwardzonego stopu.<< Którego zarówno Kraina, jak i Republika używały w swych większych okrętach wojennych.

Żaden z pancerników nie wyglądał, by był gotowy do wyjścia w morze. I, co było jeszcze bardziej niewybaczalne, tak samo zwiadowcze krążowniki przycumowane w szeregu po trzy przy nabrzeżach marynarki oraz kontrtorpedowce. Nawet łodzie torpedowe z zatoki – małe jednostki przypominające skorupy żółwiowe – też nie były przygotowane.

Jednak z drugiej strony... – Cóż, flota z pewnością wydaje się być w porządku – stwierdził dyplomatycznie Jeffrey.

I była, pomalowana na czarno i ciemnoniebiesko z kremowym przegłębieniem. Przyglądał się, jak marynarze ścierają pył węglowy. Wzdrygnął się na myśl o tym, ile pracy musi wymagać poprawienie farby po ćwiczeniach strzelniczych. Jeśli mieli ćwiczenia strzelnicze; miał mocne podejrzenie, iż niektórzy imperialni kapitanowie mogli po prostu wyrzucać swój przydział amunicji za burtę, aby oszczędzić sobie kłopotu.

– Dziękuję ci za twą uprzejmość – przemówił oficjalnie do imperialnego komandora.

Przynajmniej dowiedział się jednej rzeczy. Bragati nie był typem osoby, jaką chciał wciągnąć do komórek, które zakładali wraz z Johnem, by pozostawić je na tyłach. Był zbyt słaby, aby przetrwać, biorąc pod uwagę jego wojskowy stopień.

 

– Cholera, nie znoszę umierania – powiedział John, gdy obraz stał się normalny.

A przynajmniej normalny według Centrum, co w tym scenariuszu oznaczało ulicę w mieście Wybrańców – a konkretnie w Koperniku – w czasie pory deszczowej. Nie różniło się to niczym od rzeczywistości; było w tym każde doznanie, aż po zapach mokrego, podgumowanego płaszcza przeciwdeszczowego, który miał na ramionach i lekkiej szorstkości grawerowanej rękojeści pistoletu, który pod nim chował. Słabe światło pory deszczowej wyglądało zza ciemnych chmur w górze, przydając perłowego lśnienia granitowym blokom ulicznej nawierzchni. Budynki z cegły i kamieni podchodziły do chodników po obu stronach – zamknięte okiennice i ciemne ramy żelaznych krat w oknach.

John spojrzał na sekundę w dół, na swój brzuch. Nie było na nim żadnego znaku, zresztą trudno określić prawdziwy efekt, jaki spowodowałoby uderzenie pocisku kumulacyjnego. Neuronowy przekaz Centrum oddał jednak dokładnie uczucie wybicia śledziony i rany wylotowej wielkości kobiecej pięści w dole pleców. Maszyna pozwoliła na odegranie scenariusza aż do ostatecznego zamroczenia. Wciąż czuł w ustach suchość i żółć...

– Czy musisz to czynić tak realistycznym? – wymruczał, sunąc i lustrując ulicę.

– Dla twego własnego dobra, chłopcze. – Głos Raja był tutaj "słyszalny". – To naprawdę bezcenny trening. Nie może być bardziej rygorystyczny. Na zewnątrz nie uda ci się wstać i zacząć od nowa.

– A mimo to...

Jakiś odgłos przyciągnął jego uwagę. Okręcił się, dobywając pistolet z kabury na prawym biodrze i strzelił pod lewym ramieniem w deski drzwi. Zanim zamilkły echa wystrzałów, grzmotnął o drzwi całym ciałem, wpadając do pomieszczenia i przewracając osuwające się ciało agenta Czwartego Biura na jego towarzyszy. To dało mu dość czasu na oddanie strzału na chybił trafił i broń tajniaka wyleciała z pozbawionej czucia dłoni, gdy pocisk roztrzaskał mu obojczyk...

... czerń.

Znowu wróciła ulica. – Wciąż nie znoszę umierania. Jeden za mną?

>>Zgadza się.<< Centrum nie zawracało sobie głowy uprzejmościami w rodzaju mówienia na głos. >>Patrzenie na prawo, gdy wchodziłeś do pomieszczenia, było najlepszą alternatywą.<<

– Ja też tego nie znosiłem – odezwał się niespodziewanie Raj.

Obraz ulicy zanikł, przechodząc w obraz gabinetu, w którym się po raz pierwszy... "spotkali", co, jak John sądził, było chyba dobrym określeniem. Raj zapalił przycięte po obu końcach cygaro i nalał im obu brandy.

– Wypadek na polowaniu – skręciłem kark, skacząc na wierzchowcu przez płot – powiedział. – To przynajmniej było szybkie. Byłem już wtedy starym, starym człowiekiem, a kości robią się kruche. Mimo to miałem jeszcze dość czasu, żeby zdać sobie sprawę, że mocno poharatałem psa. Prawdziwą niespodzianką było przebudzenie – wskazał na otoczenie. – Spodziewałem się życia po śmierci, prawdziwego życia po śmierci. – Zmarszczył brwi. – Choć tak właściwie to nie jest to moja dusza. Może jestem w dwóch niebiosach... albo piekłach.

– Przynajmniej zobaczyłeś swój pogrzeb – powiedział John.

Obraz jego ciała wciąż niósł rewolwer. Otworzył bębenek i wyrzutnikiem usunął pusty mosiądz, a potem załadował ponownie i zatrzasnął broń kciukiem. Działanie to było całkowicie automatyczne, po tysiącach godzin udzielanych przez Centrum lekcji – i przez Raja też. Osobowość generała, pamiętająca ciało i nieprzyjemne rzeczy, którym było ono poddawane, przydawała szkoleniu bezpośredniości, z którą nie mogła się równać inteligencja maszyny.

– Moje wnuki były pogrążone we wzruszającym żalu – powiedział Raj, błyskając w uśmiechu białymi zębami. – A teraz wracamy do roboty.

– A to jest zabawa? – spytał John.

Przed oczami stanęła mu z powrotem jego własna sypialnia w kompleksie ambasady. Była na tyle duża, iż jego ciało mogło się poruszać i skakać niczym marionetka posłuszne temu, co jego umysł dostrzegał w programie szkoleniowym Centrum. Doświadczenie trzeba było wtłoczyć w nerwy i mięśnie oraz umysł i pamięć. Personel sądził, iż ma on ekscentryczny zwyczaj uprawiania gimnastyki rytmicznej w samotności.

Zadzwonił telefon, wyraźne dwa długie dzwonki i trzy krótkie, co oznaczało, iż był od ambasadora.

John westchnął w duchu, odbierając go. Czasami łatwiej było zadawać się z Wybrańcami. Byli bardziej bezpośredni.

 

Gerta stwierdziła, iż ambasada Krainy Wybrańców w imperialnej stolicy Ciano jest krzepiąco swojska, aż po przypominające skorupy żółwiowe hełmy, szare mundury i nowiusieńkie karabiny z magazynkami u strażników przy bramie. Gdy jej samochód się zatrzymał, żołnierze stanęli na baczność, prezentując broń, oficer sprawdził jej papiery, a potem machnięciem ręki dał znak, że może jechać. Na głównym dziedzińcu personel rozstawiał beczki na paliwo i wrzucał teczki oraz naftę. Czarny dym śmierdział, wzbijając się w niebo nad ogłowionymi drzewami i łupkowymi dachówkami. Strażnicy przy wejściu poddali ją bardziej szczegółowej inspekcji.

– Kapitan Gerta Hosten, sekcja wywiadu, generalne biuro sztabowe, geburtsnumero 77-A–II-44221 – powiedziała.

– Kapitanie – powiedział urzędnik z ambasady, sprawdziwszy leżący przed nim spis. – Pułkownik von Kleuron zobaczy się z tobą natychmiast.

Mam nadzieję, pomyślała Gerta, panując nad złością przy przechodzeniu przez wyłożony bazaltem przedsionek głównego budynku ambasady. Po tym, jak przyciągnęli mnie tutaj, po los wie co, gdy zaraz się zacznie.

Panował taki ruch, że kilka razy musiała uskakiwać przed taczkami pełnymi dokumentów zmierzającymi do pieców. Nie byli jednak tak zajęci, żeby nie drgnąć lekko albo nie okazać zdziwienia na widok jej insygniów wywiadu. Zapewne szpicle z Czwartego Biura równie mocno cieszyli się, widząc ją, jak gdyby zaproszono pracowników Biura Wywiadowczego Santander. W powietrzu unosiła się woń palonego papieru oraz pobudzonego strachem potu.

Powtórzyła procedurę indentyfikacyjną w biurze szefa wywiadu. Tym razem był to podoficer Wybrańców, który sprawdzał jej nazwisko na liście.

– Witamy w Ciano, kapitanie – powiedział. – Żadnych kłopotów w porcie lotniczym?

– Od razu przeszłam, ledwie rzucili okiem na mój paszport – powiedziała. – Pułkownik?

Podoficer wyskoczył zza biurka pokrytego przeglądanymi teczkami – otworzył drzwi i coś powiedział, a potem otworzył je całkowicie i odsunął się.

Gerta przeszła przez nie ze swą spiczastą czapką zatkniętą starannie pod lewą pachą. Stuknęła obcasami, a jej prawe ramię z zaciśniętą pięścią wystrzeliło na wysokość ramienia.

– Pułkowniku!

Pułkownik von Kleuron okazał się być kobietą w średnim wieku, o pociągłej twarzy i z worami pod oczami. Jej gabinet, z metalowymi szafkami na akta, stołem z klawiszową maszyną kodującą i prostym, drewnianym biurkiem wydawał się być w dalszym ciągu używany. Wszystko w wojskowej szarości, nic osobistego poza zdjęciem kilku nastoletnich dzieci na biurku.

– Spocznij, kapitanie. – Oficer spojrzała na Gertę, lekko unosząc brwi. – Wyglądasz, jakbyś dusiła w sobie sporo pary.

– Operacja "Wodospad" ma się wkrótce rozpocząć. Mojej jednostce przydzielono ważne zadanie i szkoliliśmy się do niego przez prawie rok. Nikt nie jest niezastąpiony, lecz odczują mój brak.

– Wkrótce wrócisz, kapitanie – powiedziała von Kleuron. – Żeby nie tracić czasu: proszę o ocenę Johana – Johna – Hostena, twego przybranego brata.

Gerta zamrugała ze zdziwienia. Tego się nie spodziewała. Von Kleuron postukała w otwarte przed sobą akta. Do pierwszej strony przypięte było zdjęcie Johna. Gerta je rozpoznała. Był to duplikat tego, które od niego otrzymała. Rozpoznała także korespondencję wetkniętą w wewnętrzną koszulkę teczki; oczywiście przedstawiała wszystkie swoje listy do zatwierdzenia przed wysłaniem i natychmiast oddawała kopie jego wszystkich listów. A poza tym, Czwarte Biuro miało swoje własne, od cenzorów z poczty, ale to był inny wydział.

– Tak jak w moich raportach, pułkowniku. Inteligentny i pomysłowy, i, tak pamiętam go jako chłopca, odznaczający się znaczną odwagą i determinacją. Z pewnością poradził sobie dobrze ze swoją ułomnością. Sadząc po tym, co osiągnął w Republice w ciągu ostatnich dwunastu lat, stał się groźnym człowiekiem.

– A jego stosunek do Wybrańców?

– Myślę, że nawet jako chłopiec miał pewne obiekcje. A teraz? – Wzruszyła ramionami. – Nie da się stwierdzić. Nie omawiamy polityki, tylko sprawy rodzinne.

– Słabości?

– Sentymentalność. – Krajowe słowo, jakim się posłużyła, mogło także oznaczać "przewrażliwienie".

– Czy zdajesz sobie sprawę, że Johan Hosten został pracownikiem Służb Wywiadu Zagranicznego Republiki? Oraz dyplomatą. – To ostatnie było pewną pedanterią, w krajowym "dyplomata" i "szpieg" były słowami pokrewnymi.

Gerta uniosła lekko brwi. – Nie, nie wiedziałam o tym. Nie dziwię się jednak.

– Na wysokim szczeblu zapadło postanowienie, aby podjąć próbę zwerbowania obiektu jako podwójnego agenta. Zostaliśmy upoważnieni do uchylenia próby i zaproponowania mu statusu Wybrańca i odpowiedniej rangi.

Gerta zmarszczyła brwi. Pachniało to improwizacją, co nie było dobrym pomysłem w przeddzień poważnej wojny. Ale z drugiej strony, John byłby pomocny, gdyby dało się go przekabacić... i miło by było mieć go u swego boku. Jeśli byłoby to możliwe. Jasne się stało, dlaczego została sprowadzona; była jedynym pracownikiem wywiadu Wybrańców mającym osobiste powiązania z Johnem. Heinrich znał go przedtem dobrze, lecz on był zwyczajnym żołnierzem piechoty. I bardziej rzucałby się w oczy w Ciano. Jej wzrost i typ fizyczny były o wiele częściej spotykane w Imperium niż jego.

Z drugiej jednak strony, kobiety, które potrafiły ścisnąć prasą ciężar przekraczający dwukrotnie własną wagę, nie były tutaj często spotykane, a ona miała wielką nadzieję, że nie będzie musiała podejmować próby wyglądania niczym imperialna piękność w wydekoltowanej sukience. Nie wiedziała nawet, jak się chodzi w spódnicy.

Behfel ist Behfel. – Jakie mi przydzielono zadanie?

 

John zapukał laską o przód powozu. – Woźnico, zatrzymaj się.

Konie zatrzymały się ze stukotem, woźnica zaciągnął hamulec i zeskoczył na kocie łby, aby otworzyć drzwi.

– Signore? – spytał, rozglądając się.

Znajdowali się w dzielnicy domów wyższej i średniej klasy, mniej więcej w pół drogi pomiędzy dzielnicą teatrów na północ od głównej stacji kolejowej a apartamentem, jaki miał John koło ambasady Santander.

– Zmieniłem zdanie, zamierzam pójść do domu piechotą – powiedział.

Bezwstydne uleganie własnym zachciankom, pomyślał. Powinien zadośćuczynić wzięcie wolnego wieczoru na operę z Pią poprzez udanie się prosto do domu i czytanie akt. Z drugiej jednak strony, musiał utrzymywać swój kamuflaż bezużytecznego dyplomaty. Dyplomatyczna służba Santander miała być śmietniskiem przeznaczonym dla mających dobre powiązania bawidamków z wyższych sfer. Wielu z nich nimi było, a reszta uważała to za użyteczny kamuflaż.

Zapłacił woźnicy za cały zamierzony kurs i konie ze stukotem oddaliły się w ciemność.

Ciano było miłym miastem na spacer, przynajmniej ta część, w ciepłą, wiosenną noc. Chodnik był ceglany. Drzewa rosły co cztery metry – dęby, jak sądził. Nieco rzadziej ustawiono latarnie z żeliwa. Większość domów po obu stronach miała oddzielające je od ulicy ogrodzenie z kutego żelaza, często porośnięte pnącymi różami lub kapryfolium. Gazowe lampy przydawały scenerii rozproszonego blasku – miękkie, żółte światło pod koronami drzew. Ulica budziła uczucie melancholii, jak większa część imperialnej stolicy, senne wrażenie dawnej chwały i długiego snu wypełnionego marzeniami.

John spacerował, wymachując laską, odpiął operową pelerynę i przerzucił ją sobie przez lewe ramię. Było bardzo cicho, powietrze pachniało rosą i różami. Na tyle cicho, że usłyszał kroki w chwilę po ostrzeżeniu Centrum.

>>Śledzi cię czterech<< powiedział komputer. >>Na skrzyżowaniu przed tobą jest jeszcze dwóch.<<

John nagle wyraźnie poczuł cegłę pod stopami, lekkie muśnięcie wiatru na twarzy pod błyszczącym, czarnym cylindrem. Dwanaście lat scenariuszów Centrum i szkolenie Raja dało mu trening, któremu nie mógł dorównać nikt na planecie, ale nigdy przedtem nikt nie próbował go zabić. To dziwne, ale nie jestem tak naprawdę przestraszony. Raczej niesamowicie czujny i jednocześnie poirytowany.

Wewnątrz laski miał podwójne stalowe ostrze, a złota główka była skuteczną pałką, zaś pod pachą miał ukryty mały, sześciostrzałowy rewolwer. W tej chwili nie było to wiele, ale pewnie wystarczy, jeśli to były uliczne zbiry polujące na jakiegoś ważniaka.

Mur po jego stronie był z cegły. John odwrócił się niedbale i oparł się o niego plecami, jak człowiek zatrzymujący się, aby podziwiać imperialny pałac i widok od północnej strony.

Czterech mężczyzn nadeszło chodnikiem z tyłu. Byli ubrani w dwurzędowe kurtki, szerokie spodnie, miękkie kapelusze, zwężające się i opinające kostki buty; ubiór średniej klasy na ulicy Ciano. Ich twarze również były typowo imperialne, dość śniade, w większości z sinawym zarostem. Jednak było coś w sposobie, w jaki się poruszali, w wyrazie ich twarzy – czy też raczej w jego braku. Potężni mężczyźni, o grubych barach. Z lekkimi wypukłościami pod lewą pachą. Jeden z nich trzymał prawą rękę z boku, jakby coś spoczywało w jego luźno zgiętych palcach. Może rękojeść noża albo obciążona ołowiem pałka.

Protegowani, pomyślał. I to twardziele. Agenci. Czwarte Biuro albo wywiad wojskowy.

>>Zgadza się<< powiedziało Centrum. >>97% plus minus 2.<<

Cóż, było nieco pocieszające, iż jego ocena okazała się trafna.

Mężczyźni zatrzymali się i rozsunęli, czekając z czujnością. Jeden się odezwał:

– Przepraszam, panie. Pójdź, proszę, z nami. – W języku imperialnym pobrzmiewał gardłowy akcent, naturalny dla kogoś, kto dorastał, mówiąc po krajowemu.

Czterech i jeszcze dwóch czekających w pobliżu. Nie miał większych szans. Gdyby jednak chcieli, aby zginął, to by zginął. Pojazd parowy, kilka strzałów, żadnego problemu i zachodu. Albo ktoś czekający w jego mieszkaniu. Wybrańcy mogli z pewnością znaleźć dobrego strzelca, gdy go potrzebowali. To była grupa porywaczy, a nie zabójców.

– W porządku – powiedział, odwracając się i idąc przed siebie.

Dwóch zajęło miejsca po bokach. Jeden spokojnie pozbawił go laski. Inny pochylił się, wsadził mu rękę pod kurtkę, wziął rewolwer i wrzucił go sobie do kieszeni płaszcza. W kilka sekund później palce wyłuskały mały sztylet z kołnierza jego peleryny. Dał się przy tym słyszeć odgłos przypominający lekki chichot, zduszony, zanim się zaczął. Mężczyźni otoczyli go po obu stronach – nikogo nie było oczywiście z przodu. Byli całkiem dobrze wyszkoleni.

Wszyscy zatrzymali się w świetle latarni na skrzyżowaniu w kształcie litery T. Dwóch czekających tam mężczyzn wyrzuciło papierosy na środek drogi. W parę sekund później dał się słyszeć cichy szum gumowych opon, gdy drogą nadjechał parowy pojazd i zatrzymał się – wielki, wykonany w Santander, czterodrzwiowy Wilkens, pomalowany na niebiesko, z kołami o drucianych szprychach i dwoma umieszczonymi naprzeciwko siebie siedzeniami w tylnej części, przypominającymi sofy. Szef grupy porywaczy dał Johnowi znak, aby wsiadł.

Na przednim siedzeniu siedziała kobieta, zwrócona plecami do kabiny kierowcy. We wnętrzu Wilkensa było dosyć ciemno, tylko odbijające się światło ulicznych lamp. Dosyć jednak, aby ukazać błękitny połysk broni w jej dłoni, która gestem wskazała mu tył pojazdu. Usłuchał w milczeniu. Dwóch protegowanych bandytów usiadło po obu stronach, zaklinowując go. Przednie drzwiczki zamknęły się z trzaskiem. Protegowany siedzący obok Johna dla pewności w dłoni trzymał krótkie, dwustronne ostrze, ukryte pod spoczywającym na kolanach oklapłym kapeluszem. Czubek broni znajdował się kilka milimetrów od żeber więźnia. Usta Johna zadrgały w uśmieszku. Na pewno nie chcieli ryzykować, a ulubionym sposobem Wybrańców na radzenie sobie z mrówkami było spuszczenie na nie kowadła.

Kobieta wychyliła się przez okno. – Odmeldujcie się do kryjówki – powiedziała. Szary tunikowy mundur, dystynkcje kapitańskie, czerwone patki sztabu generalnego, insygnia wywiadu wojskowego.

Ten ruch sprawił, iż przez chwilę na jej twarz padło światło. Była koło trzydziestki, niewiele starsza od niego. Ciemna brunetka, z czarnymi włosami przyciętymi w gęstego jeżyka, czarnymi oczami, wysokimi kośćmi policzkowymi i dość pełnymi ustami. Twarz imperialna lub sierrańska, poza tą twardością, a ciało zwarte i muskularne, lecz z pełnym biustem. Zamrugał, targnęło nim zaskoczenie.

– Gerta! – wyrzucił z siebie.

>>Prawdopodobieństwo, iż obiekt nie jest Gertą Hosten, jest zbyt małe, aby mogło być sensownie skalkulowane<< stwierdziło Centrum, pokrywając twarz kobiety szeregiem obrazów cofających ją do momentu, kiedy Gerta żegnała się z nim w dokach Składania Przysięgi dwanaście lat temu.

Oparła się i pozwoliła pistoletowi spocząć na kolanie; była to masywna, gruba, kanciasta broń, nie rewolwer.

>>Napędzany odrzutem automat, magazynek w rękojeści<< powiedziało Centrum. >> 11 mm kaliber, sześć do ośmiu pocisków.<<

– Cześć, Johnnie – odezwała się w krajowym. – Miło mi cię znowu widzieć.

John wziął głęboki oddech. – Jeśli chciałaś pogadać, mogłaś zaprosić mnie bardziej uprzejmie – powiedział neutralnym tonem.

– Behfel ist Behfel, Johnnie.

– Nie jestem pod rozkazami Wybrańców.

Uśmiechnęła się i pomachała swoim automatem.

– W porządku, niech ci będzie. Zakładam, że nie zamierzasz mnie zabić?

– Naprawdę przykro by mi było, gdybym musiała to zrobić, John – powiedziała.

>>Prawdomówność 95% plus minus 3<< stwierdziło Centrum. Szybki obraz pokazujący rozszerzenie źrenic i rozkład temperatur na twarzy Gerty.

Oczywiście, sposób, w jaki to powiedziała, implikował, że być może i tak będzie musiała to zrobić. Patrząc na nią, nie miał ani krzty wątpliwości, że by to zrobiła – niezależnie od wyrzutów sumienia.

– Jak się miewają dzieci? – spytał po chwili.

– Erika właśnie rozpoczyna szkołę, a Johan jest w okresie, gdy jego ulubionym słowem jest "nie" – powiedziała. – Adoptowaliśmy jeszcze dwójkę. Dzieciaków protegowanych, chłopca i dziewczynkę. Chłopak jest bękartem, pewnie jednym z Heinrichowych.

– Dwójkę? – spytał John, unosząc brwi.

– Taka polityka.

Co było swego rodzaju informacją. Rada Wybrańców musi się spodziewać ofiar... i to nie tylko w zbliżającej się wojnie z Imperium.

Nie próbował wyglądać przez okna, gdy koła stukotały po bruku, a potem szumiały na gładszej, asfaltowej nawierzchni ulicy lub kamiennych blokach. Gerta odkorkowała srebrną piersiówkę. John wziął ją i pociągnął: bananowa brandy, coś, czego nie kosztował od dawna.

– Danke – powiedział. – Czy coś możesz mi powiedzieć?

– Pułkownik z tobą porozmawia, Johnnie. Tylko... bądź rozsądny, co?

– To, co rozsądne zależy od punktu siedzenia – powiedział, zwracając piersiówkę.

– Nie, nie zależy. Gdy ktoś inny trzyma wszystkie karty, rozsądne jest to, co on mówi, że rozsądnym jest.

Spojrzał na jej pistolet. Potrząsnęła głową.

– Nie tylko to. Wybrańcy trzymają wszystkie karty na Visager; mądrze będzie o tym pamiętać.

Prawie że odetchnął z ulgą, gdy zatrzymali się przy bocznym wejściu do kompleksu ambasady Wybrańców. Wilkens rzucał się równie mało w oczy co każdy parowy pojazd w Ciano – napędzane mechanicznie pojazdy nie były tu znowu tak rozpowszechnione, nawet obecnie – a tylnie szyby miał przyciemniane. Sama ambasada była dość duża, stanowiąca z zewnątrz surowy blok granitu, a jedyną ozdobą był pozłacany rozbłysk słońca z brązu nad żelazną bramą. Teren w środku był większy od poselstwa Santander, głównie dlatego, że cały personel dyplomatyczny Krainy mieszkał na eksterytorialnym obszarze delegacji. W środku przypominała Kopernika lub Składanie Przysięgi; podobne do pudełek budynki ze strzelistymi oknami i gładkie kolumny, z kariatydami koło drzwi. W żelaznych beczkach umieszczonych na otwartym terenie palił się ogień, a urzędnicy wrzucali kolejne dokumenty i pogrzebaczami oraz kijami od szczotek poruszali popioły.

Chryste, pomyślał. Na ten widok poczuł się, jakby dostał pięścią w brzuch, odczuł to mocniej niż zagrażające mu niebezpieczeństwo. Wojna jest blisko, jeśli ambasada pali ściśle tajne papiery.

Poprowadzono go przez drzwi, korytarzami, aż do pozbawionego okien pomieszczenia z jedną lampą w górze. Świeciła mu w oczy, co przysłaniało mu dwie postacie przy stole przed nim, gdy siadł na krześle ze stalowej siatki. Jedna z nich odezwała się w krajowym:

– Darujmy sobie sztuczki, dobrze, pułkowniku? – powiedziała Gerta. – To nie jest przesłuchanie.

Górne światło pociemniało. Zamrugał i spojrzał na dwoje oficerów Wybrańców. Obydwaj byli kobietami – nie było w tym nic niezwykłego w siłach Krainy – w szarych, wojskowych mundurach. Z plakietkami sekcji wywiadu. Pułkownik w średnim wieku z siwizną w jasnych, ściętych na jeża włosach i twarzy niczym wygłodzony pies myśliwski.

– Johanie Hosten – odezwała się starsza oficer. – Zorganizowaliśmy to spotkanie, aby omówić z tobą kwestię dużej wagi.

John skinął głową. Domyślał się, o co chodzi.

– Kraina Wybrańców odrzuciła mnie raczej definitywnie, gdy miałem dwanaście lat – zwrócił uwagę. – Jestem obywatelem Republiki Santander.

– Republika jest demokracją z powszechnym prawem głosu – powiedziała pułkownik. – Jest zatem słaba, skorumpowana i nie może sobie tak naprawdę rościć prawa do twojej lojalności. – Przemawiała obojętnym, rzeczowym tonem, jakby komentowała prawo przyciągania. – Twój ojciec jest drugim asystentem w sztabie generalnym Krainy i członkiem Rady. Sądzę, iż implikacje tego są jasne.

Z pewnością były. – Nie jestem Wybrańcem i nie kwalifikuję się do bycia nim – powiedział. Myśl, myśl. Jeśli podda się zbyt szybko, staną się podejrzliwi.

– Zasady rządzące przystąpieniem do Wybrańców były uchylane i zmieniane już przedtem – stwierdziła oficer wywiadu. – Jestem upoważniona do poinformowania cię, iż tak się stanie znowu w twoim przypadku. Pełen status Wybrańca i odpowiednia ranga.

– Chcecie, abym zdezerterował? – powiedział powoli.

– Oczywiście, że nie. Pozostaniesz jako agent na miejscu, w wywiadzie Santander – wiemy oczywiście, że twój status dyplomatyczny jest tylko przykrywką – i będziesz dostarczał nam informacji, a swoim oficjalnym przełożonym fałszywych informacji, które przygotujemy. Możemy przekazać ci prawdziwe dane o dostatecznej wadze, abyś szybko awansował. W odpowiedniej chwili zabierzemy cię stamtąd.

Skinęła głową w stronę Gerty. Ach. Przysłali Gertę jako znak dobrej woli. Zatem propozycja zapewne była prawdziwa. A z perspektywy Wybrańców zupełnie naturalna. Może, gdyby nie skontaktowało się z nim Centrum, mógłby się nawet dać skusić.

Czasami budził się w nocy zlany potem. Tak działały sny o człowieku, którym mógłby się stać w Krainie.

– Pozwólcie mi pomyśleć – powiedział.

– Zgoda. Ale nie długo.

Skrył twarz w dłoniach. Jeff, śledzisz to?

Pewno, bracie. Zamierzasz poprosić ich o coś na piśmie?

Niezgodne ze zwyczajami, odpowiedział. Słowo oficera Wybrańców powinno wystarczyć. Nie ma wiele czasu.

Choć oczywiście one wiedziały, że on wiedział, iż nie opuści tego pokoju żywy, jeśli odmówi. Ambasada na pewno ma sposoby na pozbywanie się ciał.

Znowu podniósł głowę. Bez problemu okaże nieco zmartwienia. Wyczuwał swój pot, ciężki, z tym szczególnym odorem stresu.

– Jestem zaręczony z obywatelką Imperium – powiedział.

Pułkownik wzruszyła ramionami. – O małżeństwie nie ma oczywiście mowy, ale po podboju możesz wybierać sobie przyjemności. Weź tę sukę, jeśli będziesz miał ochotę, albo i tuzin innych.

Gerta się skrzywiła i dotknęła rękawa przełożonej, szepcząc jej do ucha.

John potrząsnął głową. – Wszystko co dotyczy mnie, dotyczy także Pii. Albo nie ma umowy.

Pułkownik przymrużyła oczy. – I tak zaproponowano ci więcej, niż jest w zwyczaju – ostrzegła.

– Nie. Pia albo nic.

Gerta znowu dotknęła rękawa pułkownik. – Powinnyśmy to omówić – powiedziała.

– Zgoda. Hosten, przejdź, proszę, na koniec pokoju.

Usłuchał, odwracając się od stołu. Dwoje Wybrańców pochyliło się ku sobie, rozmawiając szeptem. O wiele za cicho, aby ktokolwiek mógł usłyszeć... to znaczy, ktokolwiek bez możliwości przetwarzającego dane Centrum. Komputer był ograniczony do tego, co odbierały zmysły Johna, lecz był w stanie zrobić z tym o wiele więcej niż jego umysł bez tej pomocy.

– Co o tym sądzisz, kapitanie? – spytała pułkownik.

– Nie jestem pewna. Gdyby się zgodził, nie upierając się przy tej kobiecie, to powiedziałabym, że powinnyśmy go zabić od razu, byłoby to wyraźne udawanie. Ta kobieta... możliwe, że jest szczery... ale on wie również, że ja znam go dobrze.

Wielkie dzięki, Gerta.

– Jak na razie wciąż podejrzewam, że kłamie. Natychmiastowa egzekucja byłaby mniejszym ryzykiem.

– Miałam wrażenie, że masz wysokie mniemanie o tym Johanie Hostenie.

– Tak jest. Z Heinrichem nazwaliśmy syna jego imieniem. Szanuję jego odwagę i inteligencję, dlatego też jest on zbyt niebezpieczny pozostawiony przy życiu, chyba że będzie po naszej stronie.

– Wydaje się być skłonny przyjąć propozycję.

– I tak będzie musiał, prawda?

– Jakie masz dowody, aby przypuszczać, że on kłamie?

– Przeczucie. Mieszkałam z nim, dopóki nie ukończył dwunastu lat i od tego czasu korespondowaliśmy. Jest oddany Republice, choć może to brzmieć absurdalnie. On wierzy. A John Hosten nigdy nie zdradzi sprawy, w którą wierzy.

Zapadła długa cisza. – Tak jak mówisz, ideologia Republiki jest absurdalna, a – wnioskując z dokumentów – on nie jest głupim ani nieracjonalnym człowiekiem. Zawsze istnieje możliwość egzekucji, ale nie da się jej cofnąć. Sprawdzimy go. Jego pozycja jest potencjalnie bezcennym nabytkiem. A my w końcu proponujemy mu największą nagrodę.

– Pani pułkownik, proszę o odnotowanie mojego sprzeciwu.

– Pani kapitan, zostało to odnotowane. – I na głos: – Johanie Hostenie, zbliż się.

Gdy stanął koło krzesła, stwierdziła: – Obdarzymy tę kobietę statusem probantki-emeritusa.

Obywatelstwo drugiej kategorii, jeśli jednak byłaby żoną jednego z Wybrańców, jej dzieci miałyby automatycznie prawo do przystąpienia do próby życia. Choć kobiety wiedziały, że John nie może spłodzić żadnych dzieci. Zamrugał, zachowując starannie neutralny wyraz twarzy. Pia płakała, gdy jej o tym powiedział, a on się wtedy bał, naprawdę bał.

– To jest... – Przerwał i znowu zaczął – Rozumiecie, robiłem się coraz bardziej sfrustrowany. Musicie to wiedzieć, jeśli wasi informatorzy w biurze spraw zagranicznych są równie dobrzy, jak podejrzewam. Wciąż mówię im o zagrożeniach, a oni je ignorują. – Wzruszył ramionami. – Jak powiedziałyście, nie ma sensu walczyć za tych, którzy nie chcą walczyć za siebie samych. – Wstał i wykonał salut Wybrańców. – Zgadzam się. Rozkazuj mi, pułkowniku!

Pułkownik von Kleuron spojrzała na nich dwoje, a potem potrząsnęła głową.

John zwalczył impuls odetchnięcia głęboko z ulgą. Nie zabiją mnie teraz. Dzięki, Gerta, wielkie dzięki.

Choć powinien się był tego spodziewać. Zawsze wiedział, że jego przybrana siostra jest bystra i rzeczywiście znała go dobrze.

– Johanie Hostenie.

Na przypominającą mordę basseta twarz pułkownik wypłynął lekki uśmieszek.

– Podjąłeś mądrą decyzję. Zostaniesz odwieziony kawałek i skontaktujemy się z tobą w odpowiednim momencie. Niech twoja służba Wybrańcom będzie długa i owocna.

– Witaj z powrotem, Johnnie – powiedziała Gerta. – Jestem pewna, że będzie z ciebie pierwszorzędny agent. Masz naturalny talent.

 

Masz szczęście, skurczybyku, stwierdził po cichu Jeffrey.

Nie, to arogancja Wybrańców, odparł John znajdujący się pół kontynentu dalej. Słaby obraz kontrolek parowca drogowego przebił się przez to połączenie, ukazując w tle długą, pylistą, wiejską drogę.

Jeffrey uśmiechnął się, wyobrażając sobie poważny wyraz twarzy i lekkie zmarszczenie czoła swego przybranego brata.

Czy skontaktowali się z tobą od tamtej pory? – powiedział/pomyślał.

Nie. Minęły tylko trzy dni, a oni są bardzo zajęci. Cały personel ambasady Krainy odleciał ostatnim sterowcem.

Jeffrey uniósł filiżankę kawy. Był poranek, lecz niektórzy goście w przydrożnej kafejce już zaczęli od czegoś mocniejszego. Wielu z nich sadowiło się ze stertami gazet albo książkami, lub też cieszyło się odwieczną imperialną rozrywką – przyglądaniu się ludziom. Kawa była doskonała, a patera z ciastkami niezwykle kusząca. Trzeba przyznać, istniały pewne rzeczy, które Imperialni robią bardzo dobrze. Jego informator powinien się zaraz pojawić.

Daj mi popatrzeć na ruch w zatoce, poprosił John. Jeffrey obrócił się lekko na swoim krzesełku i spojrzał w dół zbocza. Centrum przekaże Johnowi obraz.

Nadal strasznie tam dużo statków Wybrańców, stwierdził jego przybrany brat.

W dalszym ciągu dostarczają węgiel, odparł Jeffrey. I to do hałd marynarki wojennej.

Mój szacowny przyszły teść, pomyślał cierpko John, zapewnia mnie, iż siły zbrojne Imperium są gotowe, wszystko zapięte na ostatni guzik. Koniec cytatu.

Czy ten człowiek urodził się takim cholernym głupcem?

Nie, tylko nie może sobie pozwolić na spojrzenie prawdzie w oczy. Myślę, że żałuje, iż nie umarł, zanim do tego doszło... i cieszy się, że Pia będzie bezpieczna w Santander.

No właśnie, powinniśmy – zaczął Jeffrey. A potem: Zaczekaj.

Nad horyzontem ukazał się ledwo widoczny sterowiec. Jeffrey był w garnizonowym mundurze oficerskim, w skład którego wchodziła mała lornetka oraz wojskowy rewolwer. Wydobył lornetkę i wstał, spoglądając na długą ulicę prowadzącą do zatoki. Statek powietrzny nie był w kolorach Luftanzy Krainy, tylko w neutralnym srebrzystym odcieniu z logo firmy Luftanza na wielkich, przypominających płetwę rekina płatach nośnych z tyłu. Duży model, dwieście metrów długości i ćwierć tego maksymalnej średnicy. Jeden z najnowszych typów, z gondolą wbudowaną w kadłub i sześcioma silnikami w aerodynamicznych obsadach utrzymywanych po bokach rozporami przypominającymi skrzydła.

– To nie jest planowy lot – powiedział do siebie.

>>Zgadza się. Statek jest ciężkim modelem do transportu wojskowego do użytku powietrzno-desantowego.<< Na krótko wyświetlił się raport, który czytał kilka miesięcy temu. >>Klasa rekin.<<

– Mam złe przeczucie – powiedział. – John, przez jakiś czas będę zajęty.

Podejrzewam, że wszyscy będziemy, odpowiedział jego brat. Lepiej postaraj się dotrzeć do ambasady.

 

ROZDZIAŁ CZWARTY

– Zbliżamy się do Ciano. Szybkość sto cztery kilometry na godzinę, wysokość tysiąc czterysta. Siła wiatru dziesięć węzłów na godzinę, północny i północno-zachodni. Piętnaście kilometrów do celu.

Mostek sterowca bojowego Sieg, znajdujący się pod dziobem, miał kształt półkola, z ukośnymi oknami dającymi widok do przodu i w dół pod kątem 180 stopni. Gerta Hosten była jedyną z obecnych nie noszącą szarego munduru sił powietrznych Krainy wykończonego błękitem. Była w stroju bojowym – tunice i spodniach o kolorze szarego kamienia, miała na sobie parciany pas i stalowy hełm. W swoich długich butach, innych niż te z podgumowanymi podeszwami, jakie nosiła załoga, czuła się nieco niepewnie na wytłaczanych aluminiowych panelach pokładu statku powietrznego. Oficer głównodowodzący, Horst Raske, stał przy członku załogi, który trzymał wysokie koło sterowe zawiadujące pionowymi sterami. Drugie koło usytuowane pod kątem prostym obracało poziomymi płatami. Balast, gaz i silniki, wszystko to miało swoje własne miejsce, choć w każdej gondoli silnika znajdowało się także dwóch członków załogi w razie potrzeby nagłej naprawy.

– Wyłączyć przegrzanie – rzucił Raske.

Przytłumione łupnięcie przeszło przez ogromny, lecz lekko zbudowany kadłub powietrznego statku. Otwierały się odpowietrzniki na górnej powierzchni sterowca, uwalniając gorące powietrze z baloników wiszących w środku wodorowych ogniw. Gerta poczuła pod stopami, jak sterowiec zwalnia i nabiera ciężaru. Powierzchnia wody zaczęła się zbliżać. Ziemia stanowiła grubą linię brzegową przed nimi, upstrzoną maleńkimi budynkami przypominającymi domki dla lalek. Szerokie dorzecze rzeki Pada leżało na południu, na prawo, a w nim znajdowały się głębokie, bagrowane zatoki Corony, w których roiło się od statków.

– Wszystkie silniki trzy czwarte, zmiana kierunku na jeden-dwa-pięć. – Głos Raskego był równie spokojny i rzeczowy jak w czasie lotów ćwiczebnych podczas prób. Nikt nigdy przedtem nie leciał na sterowcu do prawdziwej walki; statki powietrzne istniały dopiero od czterdziestu lat. – Rozpoczynamy ostatnie podejście.

Oficer zwrócił się do Gerty. – Trzydzieści minut do celu – powiedział. – Obserwator – w kopule na szczycie statku powietrznego – melduje, iż reszta sił powietrzno-desantowych posuwa się zgodnie z planem. Powodzenia.

Gerta odpowiedziała salutem. – Tobie też, majorze.

Będzie ci ono potrzebne, pomyślała. Ona wysiada z tej latającej bomby; do walki, to prawda, ale przynajmniej nie będzie owinięta milionem metrów sześciennych wodoru.

Rampa za mostkiem prowadziła w dół, przez kwatery załogi, obok kabiny radiowej, aż do ładowni. Było to ogromne, zaciemnione pudło pod brzuchem Siega, spięte dźwigarami w górze. Jedynymi pionowymi elementami było kilkadziesiąt sznurów przywiązanych do dachowych podpór, kończących się zwojami spoczywającymi na segmentach podłogi. Jej żołnierze kucali na kratownicy podłogi – trzystu z komanda służb wywiadowczych, siły specjalne, którym powierzono pierwsze natarcie, odpowiadające bezpośrednio przed sztabem generalnym. Większość sterowców i statków lądowych podążających za nimi wypełniona była żołnierzami liniowymi – protegowanymi niewolnikami dowodzonymi przez oficerów Wybrańców. Protegowanym piechurom wydawano właśnie po cztery uncje czystej wódki z trzciny cukrowej na głowę. Komando wywiadu składało się jedynie z Wybrańców, tylko jeden kandydat na dziesięciu dostawał się do jednostki.

Sierżant z kwatery głównej wręczył jej karabin maszynowy Koegelmanna. Połowa komanda była uzbrojona w nie lub też w półautomatyczne strzelby zamiast karabinów, do wymiany ognia z bliskiej odległości. Wsadziła płaski dysk na wierzch broni i przerzuciła pasek przez epolet na prawym ramieniu tak, że broń zwisała z rękojeścią pod ręką.

– Dobra – rzuciła na tyle głośno, że było to słyszalne. – Do tego nas szkolili. Jesteśmy pierwszymi na miejscu, bo jesteśmy najlepsi. Wygląda na to, że Imperialni siedzą z palcem w dupie... ale jak już wylądujemy, nawet oni zorientują się, co jest grane. Pamiętajcie szkolenie: atakować ostro, bronić się ostro, a jutro o tej porze Corona będzie należeć do Wybrańców. Corona, a potem Imperium. A potem świat. I przez tysiąc lat będą pamiętać, że to my zadaliśmy pierwszy cios.

Krótki pomruk przetoczył się wśród wyczekujących twarzy, choć nie był to całkiem radosny okrzyk; raczej dźwięk, jaki wydaje wataha posępników zachodzących stado antylop. Gdy klęknęła, zgrupowali się wokół niej dowódcy kompanii i plutonów.

– Żadnych chmur, niewiele wiatru, nieograniczona widoczność – powiedziała im. – Ani żadnych wpadek wywiadu w ostatniej chwili.

– A to znaczy, że albo wszystko jest w normie, albo raporty zostały całkowicie spieprzone od początku i nikt się o tym nie dowiedział – stwierdziła Fedrika Blummer.

– No właśnie. Fedrika, pamiętaj, nie daj się wplątać w walkę. Zabezpiecz teren przy pomocy tych Haagenów, inaczej Imperialni zaleją nas, zanim przybędą główne siły. Kurt, Mikel, Wilhelm, wszyscy pamiętajcie o tym – oni będą mieli znaczną przewagę liczebną. Jedyny sposób, aby nam się udało, to uderzenie w nich tak mocno i tak szybko, że nie będą nawet podejrzewać, co się dzieje. Przejdźcie przez nich jak trawa przez gęś i nie zostawcie nikogo żywego.

– Ya – rzucił Wilhelm Termot. Pozostali skinęli głowami.

– Zróbmy to zatem.

 

Jeffrey Farr wrzucił papiery do żeliwnej wanny i pokropił je naftą. Zapalił zapałkę i cisnął na nie. Sterta dokumentów wystrzeliła pomarańczowym płomieniem, czarnym dymem i gryzącym, gorzkim smrodem. Przeszedł z łazienki do sypialni.

Zaczął wrzucać swoje rzeczy do torby – aparat fotograficzny, dodatkową amunicję do rewolweru – i sprawdził, co się dzieje w łazience. Była pełna dymu, ale papiery paliły się ładnie. Zawierały szczegóły dotyczące siatki, jaką zakładał tutaj w Coronie – jednak Centrum było doskonałym urządzeniem do zapamiętywania, i to takim, do którego nie można się dostać. Z tego też powodu Jeffrey sam starannie unikał ich zapamiętania. Nie mógł powiedzieć tego, czego nie wiedział, a Centrum mogło mu zawsze dostarczyć szczegółów. To rzucało całkowicie inne światło na to, co potrzebował wiedzieć. Poczekał, aż w wannie nie pozostało nic poza płatkami popiołu, a potem ugasił to dzbankiem wody z umywalki. Następnie pobiegł na płaski dach budynku mieszkalnego. Budynek miał cztery piętra, a na dachu znajdowały się krzesła i donice; tylko to, co najlepsze w tej dzielnicy.

Wyciągnął lornetkę i zwrócił ją ku sterowcowi. Był teraz blisko, zwalniał. Wyglądało na to, że zmierza do fortu Calucci na wysuniętym ramieniu wojskowej zatoki.

Czego, u diabła, chcą tam spróbować? – pomyślał. Była to kwatera główna całego dystryktu wojskowego Corony.

>>Atak przy pomocy żołnierzy przetransportowanych drogą powietrzną<< powiedziało Centrum. >>Prawdopodobieństwo 78% plus minus 3. Obserwuj.<<

– a żołnierze w szarych mundurach Krainy ześliznęli się po sznurach na dach kompleksu kwatery głównej...

>>Na to wygląda<< powiedział Raj. >>Przyznam, że ci bastardos są odważni.<<

– Och, cholera – wyszeptał w chwilę później Jeffrey.

O co chodzi? – zabrzmiał głos Johna.

– Lucretzia – powiedział.

Cóż...

– Wiem, wiem, ona nie jest dziewczyną, którą przyprowadza się do domu, aby przedstawić matce – ale jest w porcie.

>>Poselstwo byłoby najmniej ryzykownym miejscem tymczasowego pobytu<< podpowiedziało Centrum.

– Taak, ale muszę coś z nią zrobić – powiedział Jeffrey. – To sprawa osobista, a poza tym dobry z niej informator.

Powodzenia, powiedział John.

>>I uważaj na siebie, chłopcze<< dodał Raj.

 

Poszycie Siega stęknęło i zadrżało od niskotonowego pomruku.

Gaz z wentylów, pomyślała Gerta. Odwrotny ciąg.

Jakby dla potwierdzenia, wzmogło się poczucie zjeżdżania windą. Nos sterowca powędrował ku górze, a silniki ryknęły. W ten sposób kapitan kontrolował opadanie przy pomocy dynamicznej siły nośnej powietrza przelatującego pod ogromnym kadłubem. Poczuła smak słonego potu spływającego jej po twarzy. Za sekundę.

– Gotuj się!

Komandosi przypinali się, wykorzystując pętle umocowane w aluminiowym pokładzie. Gerta zaciągnęła mocniej pasek karabinu i wsunęła obydwa ramiona i stopę w szelki. Ryk silnika nagle zamarł, zatrzymując się na jałowym biegu. W chwilę ciszy, jaka nastąpiła, wdarł się zgrzytliwy, rozdzierający szczęk. Sterowcem szarpnęło ostro, zarzuciło, podskoczył, i znów nim zarzuciło, miotając jej ciałem tam i z powrotem. A potem powietrzny statek zatrzymał się z podłogą ustawioną ukośnie, kołysząc się chwiejnie. Wciąż dał się słyszeć ryk wentylów.

– Teraz! Ruszać się, ruszać!

Obute stopy walnęły o wyzwalacze błyskawiczne. Dwadzieścia cztery segmenty pokładu odpadły od kadłuba wraz ze zwojami sznura. Światło wdarło się w ciemność ładowni, oślepiając. Mężczyźni i kobiety poruszali się ruchami ćwiczonymi tak długo, że stały się odruchami. Dwudziestu czterech skoczyło, obejmując ramionami i nogami sizalowe liny i zniknęło. Pozostali podążali w ich ślady z regularną precyzją metronomu. Gerta i jej głównodowodząca sekcja ruszyli w trzeciej fali, dokładnie w trzydzieści pięć sekund po pierwszej.

Uderzył w nią hałas, gdy wyślizgiwała się z ładowni w olbrzymi cień ogromnej konstrukcji. Sieg się poruszał i zaczął trochę podskakiwać, gdy zmniejszył się jego ciężar. Powierzchnia płaskiego dachu wieży znajdowała się jedynie osiem metrów w dole – mniej niż jedna trzecia odległości, jaką musiały pokonać drużyny ześlizgujące się na podwórzec fortecy. Pod nią widać było z pół tuzina Imperialnych, gapiących się i wskazujących na znajdujący się w górze sterowiec. Poruszyli się dopiero, gdy w dole wybuchły strzały i krzyki. Puściła się liny, dotknęła ziemi, przetoczyła się po fragmencie dachu, sięgając pod zamontowanym poziomo magazynkiem bębenkowym Koegelmanna, aby odwieść zaczep zamka. Broń ze wstecznym przepływem gazów była nowa; wyposażona w bezpiecznik, który miał uniemożliwić zamkowi polecenie do przodu.

Przekonała się, iż bezpiecznik nie jest całkowicie niezawodny. Naprawdę mocne szarpnięcie mogło posłać go do przodu, wrzucając pocisk do komory i wystrzeliwując go. Nie było dobrym pomysłem uzbrajanie go przed skokiem z liną.

Gerta rozłożyła się w doskonale wyważonej pozycji i nacisnęła spust karabinu. Ten ryknął i grzmotnął ją w ramię, a pusty mosiądz zadźwięczał na pomalowanej, metalowej powierzchni na szczycie wieży. Naboje miały pistoletowy kaliber, lecz były ciężkie, 11 mm, z szeroką kryzą i przybitką. Przebijały się przez Imperialnych z siłą zamokłych piłeczek lekarskich, wywalając rany wylotowe wielkości spodków. Reszta sekcji także strzelała. W kilka sekund później dokoła nie było żywego wroga.

Coś przemknęło, wirując w górze, ku ciężkiemu włazowi w kształcie dysku prowadzącemu z dachu w dół, do głównej części wieży. Na drabinie w dole stał jakiś mężczyzna. Twarz miał poszarzałą od szoku, szarpał się z potężną pokrywą. Granat uderzył w jego dłonie spoczywające na kole zamykającym właz. Wrzasnął i odskoczył do tyłu, spadając z drabiny i znikając. Granat trafił w brzeg wejścia, okręcił się dwukrotnie, a potem zniknął, spadając w dół szybu za imperialnym żołnierzem.

Pokrywa włazu także opadała, wytrącona z równowagi, zanim Imperialny zauważył granat. Gerta podniosła się z ziemi niczym wyrzucony przez sprężynę pocisk, nurkując przed siebie, aby spróbować wsadzić rękojeść karabinu w szczelinę. Tymczasem granat wybuchł w dole, lecz choć wystrzeliły pył i żwir, to ciśnienie nie było dość duże, by spowolnić opadanie kilkusetkilowego ciężaru. Pokrywa uderzyła z hukiem na zamykający ją pierścień i zadzwoniła z głuchym szczękiem o kolbę jej karabinu. Gerta uniosła się na kolana i sięgnęła ku małemu, głęboko osadzonemu kołu na górze włazu przypominającego kapelusz grzyba. Przyłączyło się do niej troje innych, lecz koło obracało się nieubłaganie pod jej palcami, usłyszała też jak sztaby wsunęły się w swoje osłony. Koło zamykające wewnątrz było o wiele większe niż to na górze, o większej sile dźwigni.

Niech to diabli, pomyślała, prostując się i rozglądając. Ktoś tam na dole jest w stanie znaleźć swojego kutasa bez pomocy mapy.

Zabębniła spadająca woda, ulewna jak w porze deszczowej w Krainie. Wielka bryła Siega unosiła się i zawracała, pozbywając się balastu, by zwiększyć siłę nośną. Wyglądało, jakby sterowiec podskoczył w górę, a jego cień znikł znad fortecy, gdy z rykiem silników zwrócił się ku południowi, ku ujściu rzeki. Sznury spłynęły z niego niczym wijące się węże i spoczęły na dachu lub zwisały z murów.

Na dachu wieży znajdowali się tylko żywi Wybrańcy i martwi Imperialni. W większości martwi – jeden, któremu brakowało kawałka czaszki, wciąż podrygiwał jak pozbawiona rdzenia żaba. Gerta podeszła szybko kołyszącym się krokiem ku skrajowi dachu, omijając rozszerzające się kałuże krwi – ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, były śliskie buty – i spojrzała w dół. Na podwórcu znajdowało się kilka ciał. Odgłosy strzałów dobiegały z okolicznych budynków: wystrzały ze strzelb, ogień karabinowy i wyraźny bełkotliwy jazgot karabinów maszynowych. A potem przeciągły, rozdzierający wybuch – mogło to być tylko jedno z osadzonych na trójnogu, ochładzanych wodą działek, jakie sprowadził ze sobą pluton z ciężką bronią.

Dobrze. Fedrika musiała zabezpieczyć teren.

– Dobra, Elke, Johan, rozwalcie to.

Przybyli przygotowani. W dwa lata po tym, jak Gerta się urodziła, w dżungli gór Kopenrung rozpoczęto budowę dokładnego duplikatu tej fortecy. Fort Calucci został wybudowany wtedy, gdy nie gwintowane armaty z brązu były najgroźniejszą bronią, lecz od tego czasu był stale unowocześniany. Ostatni program budowlany został wdrożony piętnaście lat temu, po morskich potyczkach między Imperium a Republiką Santander. Cały kompleks został opasany grubym żelazobetonem, od pięciu do piętnastu metrów szerokości, a wieża pokryta pancerzem pochodzącym z kilku oddanych na złom pancerników. Nawet nowoczesne działka przeciwokrętowe o dużej prędkości wylotowej miałyby z tym problemy.

Na szczęście każda forteca miała swoje słabości.

Dwaj Wybrańcy potruchtali ku włazowi, niosąc pomiędzy sobą ładunek wybuchowy. Był to stożek rozszerzający się ku dołowi, wsparty na przysadzistych, żelaznych nogach, aby uzyskać precyzyjną odległość od celu. Nie wiedziała dokładnie, jak to działa – obowiązywała zasada zachowania tajemnicy – ale widziała testowane modele. Bomba szczęknęła, upadając na środek włazu.

– Wybuch! – zakrzyknęło dwóch komandosów, gdy nastawili lont i dali nura.

Cała siła wybuchu poszła prosto w dół, jak płomień z palnika spawalniczego. No, prawie cała. Pokrycie składało się z cienkiego metalu i miało się rozpaść prawie całkowicie bez efektu szrapnela. "Prawie" nie było szczególnie pocieszającym słowem, gdy znajdowałeś się na płaskiej, stalowej płycie bez żadnej osłony. Przycisnęła plecy do przedmurza wokół skraju dachu, przyciągnęła kolana do piersi, pochyliła brodę i osłoniła ciało Koegelmannem.

ŁUUP. Podmuch podniósł ją i grzmotnął o podłoże. Spadł na nią deszcz gorącej stali. Zaklęła i macając dłonią w rękawicy strząsała kawałeczki z ubrania. Woń spalonych włosów, mundurów i drewna potęgowała smród. Ktoś wrzasnął, gdy kropelka trafiła w miejsce zbyt delikatne, by zachować samokontrolę.

Metal gwiżdżąc, poleciał na wszystkie strony. Zanim umilkł hałas, eksperci od ładunków wybuchowych już byli na nogach i gnali ku pokrywie. Dym wydobywał się z okrągłej, nadtopionej dziury w środku metalowego włazu. Saperzy wsadzili w otwór pałeczki materiałów wybuchowych. Próżno byłoby próbować, gdyby powierzchnia była nienaruszona, ponieważ siła eksplozji rozeszłaby się po linii najmniejszego oporu, w powietrze.

– Wybuch!

Flara wystrzeliła w powietrze z podwórca w dole i trysnęła zielenią. Gerta spojrzała na zegarek. Pięć minut. Powiodło się kompanii, której wyznaczono zajęcie bram i elektrowni. Dobra, szybka robota...

Pałeczki materiału wybuchowego sprawiły, iż szczyt wieży wygiął się niczym olbrzymia błona bębenkowa. Tym razem poleciało w powietrze dużo metalu. Uwięzione w środku przebitego włazu, szybko uwalniające się gazy po wybuchu niosły w sobie mnóstwo energii nie mającej się gdzie podziać. Odłamki i kawałki odbijały się z gwizdem od opancerzonego dachu lub przedmurza dokoła niej. Ktoś wrzasnął raz, a potem zamilkł. Podmuch uniósł ją i cisnął boleśnie w dół, a elementy ekwipunku wbiły się, siniacząc jej ciało. Zamrugała załzawionymi oczami.

Kilka pogiętych i poskręcanych pozostałości włazu wystawało jak wieczko źle otwartej puszki.

Dwa granaty poleciały łukiem ku dziurze. W trzy sekundy później wybuchły, a komandosi Wybrańców zaczęli wskakiwać przez otwór, jaki otworzyły ładunki wybuchowe.

 

– Cholera – wyszeptał znowu Jeffrey Farr i wskoczył do małego Sherrinforda. Raz po raz przyciskał pompę nożną, budując ciśnienie w paliwowo-wodnych zasilaczach. Gdy zabrzmiał dzwonek, wcisnął przycisk zapłonu. Dało się słyszeć przytłumione prztyknięcie, gdy zapaliło się pod kotłem – silnik dławił się nieco bez ciągu pompy tłoczącej, która odchodziła od koła zamachowego. Czerwony płyn zaczął się podnosić w szklanych słupkach wmontowanych w tablicę rozdzielczą, pokazujących temperaturę pary, ciśnienie w kotle, wodę, paliwo, stan akumulatora i rezerwuaru powietrza. Dość paliwa, a akumulator był, dzięki Bogu, nowy. W trzydzieści sekund później zabrzęczał kolejny dzwonek, a wskaźniki temperatury i ciśnienia podniosły się ponad wymagane do pracy minimum. Jeffrey wrzucił bieg wsteczny przy pomocy dźwigni sprzęgła obok kierownicy, wyjechał ostrożnie i ruszył na południe, włączając się w ruch uliczny.

Z południowego zachodu nadlatywały dziesiątki sterowców – ogromne, podłużne kształty przypominające łzę, posuwające się jak chmury przy wtórze zgrzytliwego ryku silników. Nie próbowały się ukrywać – miały na bokach rozbłysk słońca Krainy. Pierwsza fala przeleciała w górze na wysokości dwóch tysięcy metrów, zmierzając na wschód. Druga zwolniła i zaczęła skręcać w formacji nad zatoką i fortyfikacjami. W dnie kadłubów otworzyły się szczeliny. Wyleciały z nich ciemne obiekty. Deszcz podłużnych kształtów spłynął w dół niczym torpedy z płetwami.

>>Bomby lotnicze<< powiedziało Centrum. >>Nieoptymalne aerodynamicznie, lecz funkcjonalne.<<

– No pewno – wymruczał Jeffrey.

Duży sterowiec mógł przenieść całe tony ładunku. Niektóre z ostatnich modeli miały ładowność czterdziestu lub pięćdziesięciu ton.

Trzask. Trzasktrzasktrzasktrzask...

>>Prawdopodobnie przyleciały puste z Krainy, a potem przejęły ładunki ze statków << stwierdził Raj.

>>Prawdopodobieństwo 76% plus minus...<< powiedziało Centrum.

– Cholera. Lepiej dostanę się do...

Przeciągły, świszczący ryk. Jeffrey szarpnął kierownicą, wjeżdżając dwoma kołami na chodnik, aż rozpierzchli się pokrzykujący piesi. Pył buchnął na niego przez otwarte okna samochodu z płóciennym dachem i mężczyzna przez sekundę miał wrażenie, że droga się pod nim zapadła. Kaszląc, patrzył, jak blok mieszkaniowy trzy budynki dalej wali się na ulicę w zwolnionym tempie, niczym lawina. Chybiony strzał, pewnie celowali w gazownię jakiś kilometr stąd, lecz pomyślał, iż nie ma to znaczenia, jeśli posiada się wystarczająco dużo bomb. Wypluł zabarwioną pyłem ślinę i przyglądał się, jak przypominający rekina sterowiec sunie w górze. Wybuchy podążały jego śladem niczym potworne jaja. Tuzin, a potem ogromna kula ognia unosząca się nad szczytami dachów. Udało im się trafić w zbiorniki gazowe.

>>Czas ruszać, chłopcze.<<

– Nie będę się sprzeczał.

Wdusił przepustnicę, do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – przekraczając ograniczenie szybkości, lecz nawet w normalnych czasach było ono czysto teoretyczne. Kręciło się trochę ludzi, ale niewielu. Tłumy stały z rozdziawionymi ustami i wskazywały rękoma. Kilka osób tłoczyło się ku zrujnowanemu budynkowi mieszkalnemu, lecz w gruzach płonął ogień – popękały przewody gazowe i woda tryskała z poprzecinanych rur. Ciągnięty przez konie wóz strażacki przemknął obok, pobrzękując dzwonkami i tryskając iskrami spod końskich kopyt. Imperialny oficer ze złotymi epoletami i spiczastym, nawoskowanym wąsikiem przejechał obok, udając się w przeciwnym kierunku. Miał w dłoni pistolet i jechał ku zatoce, choć pozostawało zagadką, co chciał tam zrobić. Stocznie wojskowe trzy kilometry stąd stanowiły masę ognia i dymu, z kolumnami płomieni po wtórnych eksplozjach prześwitujących czerwienią przez czarne chmury.

Jakaś matka podnosiła dziecko, żeby zobaczyło wybuchy, widocznie sądząc, iż są to jakieś ognie sztuczne.

Niewielu ogarnęła panika – co wskazywało na ignorancję, a nie silne nerwy. Jeffrey popatrywał, wymijając tramwaje i pieszych. Z pół tuzina kupców z Krainy wyciągnęło statki na brzeg, niedaleko fortów w zatoce po obu stronach wejścia do ujścia rzeki. Było za daleko, żeby dostrzec ludzi, lecz kadłuby pociemniały od sieci do wspinaczki przerzuconych przez burty, aby wysiadający żołnierze mogli zejść na biegnącą wzdłuż klifu drogę. Otwarły się części kadłubów, ukazując zamontowane na postumentach działa. Głuche armatnie łup przyłączyło się do potęgującego się chóru broni strzeleckiej.

Strzelało coś jeszcze, nieco przypominające kartacznicę. Wyciągają na imprezę wszystkie nowinki, pomyślał. Ale będą się musieli bardziej postarać.

Uliczki się zwężały, gdy zjeżdżał na płaski teren, gdzie znajdowały się starsze budynki, niektóre pochylone nad brukiem. Nierówna nawierzchnia ulicy torturowała zawieszenie samochodu, a on musiał naciskać gruszkę klaksonu – i utrzymywać prędkość – żeby przebić się przez tłumy. Zatrzymał się pod pochyloną kamienicą, przy której na sznurkach rozciągniętych przez ulicę powiewało pranie. Na balkonach tłoczyli się rozprawiający mieszkańcy wskazujący ku południowi.

Jeffrey wychylił się przez okno i pokazał monetę. – Eh, bambino! – zawołał.

Bosy chłopczyk ze spodenkami podtrzymywanymi przez jedną szelkę przepchał się ku niemu. – Powiedz Lucretzii Colossi, że Jeffrey przyjechał się z nią zobaczyć – powiedział. – I powiedz jej, żeby przyniosła swoje klejnoty. Dostaniesz drugą taką, jeśli będzie tutaj za pięć minut.

Chłopak – miał około dziewięciu lat – wyszczerzył zęby w uśmiechu, ukazując szczerby, i pomknął, wymachując gołymi piętami. Jeffrey wysiadł z samochodu i czekał w napięciu, z jedną dłonią na rękojeści rewolweru. Nie spodziewał się kłopotów. Niewielu było Imperialnych jego gabarytów, a ludzie w tej okolicy unikali mundurów, nawet nieznanych, a poza tym nie było tu wcale tak bardzo niebezpiecznie. Mimo to bez sensu było ryzykować.

Widzowie znikali z balkonów. Wreszcie wykazali się odrobiną rozsądku, pomyślał. Pojawiło się nieco ulicznego ruchu, kierującego się na północ, w górę wzgórza, z dala od zatoki. A potem z frontowych drzwi kamienicy pospiesznie wyszła kobieta. Była o rok czy dwa młodsza niż on, ubrana o wiele lepiej niż nakazywały to standardy tej okolicy. Była niesamowicie piękna, o ciemnej karnacji i pełnej figurze. Uśmiechnęła się do niego, lecz w jej oczach czaiła się nerwowa czujność. Miała ze sobą kasetkę na klejnoty oraz małą walizkę i nawet teraz poruszała się jak tancerka. Oczywiście była tancerką, i to całkiem dobrą. Miła dziewczyna, mimo iż nie była, jak by to ująć, grzeczną dziewczynką. I bardzo przydatna. Aby werbować agentów, musiał zaskarbić sobie szacunek, a dla Imperialnego ktoś – w tym wypadku Jeffrey – kto nie miał kobiety, nie był mężczyzną, którego można poważnie traktować. Przekonał się, iż ogólnie rzecz biorąc, opłaca się przemawiać do ludzi w ich własnym języku.

Jeffrey rzucił chłopakowi kolejną monetę i wśliznął się za kierownicę. Lucretzia pocałowała go, zajmując miejsce dla pasażera.

– Czy to już wojna? – spytała.

– Owszem – odparł Jeffrey. – Jak cholera.

– Dokąd jedziemy? – Podniosła głos.

Jeffrey skręcił ostro i ruszył uliczką na południe. – Do drogi pod klifami. Najpewniej będzie to najkrótsza droga do konsulatu i, nie licząc wydostania się z miasta, jest to teraz najbezpieczniejsze miejsce.

Narastający tłum rozstępował się przed maską Sherrinforda. Zderzak zazgrzytał piskliwie o koło wózka z owocami. Wózkiem okręciło, a w tłum posypał się deszcz pomarańczy i melonów. Właściciel wywrzaskiwał przekleństwa w stronę samochodu. Jeffrey wyciągnął rewolwer i położył go sobie na kolanach.

– Dlaczego... – Lucretzia oblizała wargi. – Dlaczego tego nie zrobimy, nie opuścimy miasta?

– Bo zanim się to wszystko zaczęło, przeleciała wielka flotylla tych sterowców – rzucił ponuro Jeffrey. – Założę się, że wyrzucili żołnierzy na głównych drogach i przy kolei prowadzącej do Ciano.

>>Prawdopodobieństwo 88% plus minus 2<< powiedziało Centrum.

– Ale to by oznaczało... to by oznaczało prawdziwą wojnę – powiedziała.

Znowu lekko podniosła głos. Lucretzia nie była głupia. Miała zaplanowaną ścieżkę kariery, aż po sklepik krawiecki, jaki zamierzała kupić, a jej poprzedni "przyjaciel" był kapitanem imperialnej marynarki. Imperialni spodziewali się kilku potyczek w Przesmyku, może jakiegoś najazdu, a potem trochę dyplomatycznych przepychanek. Tak już kiedyś bywało.

Scenariusz uległ jednak zmianie.

Nowa seria łupnięć podkreśliła tę myśl.

Dochodziły z wąskiej uliczki wychodzącej na szeroką, brukowaną esplanadę i Lucretzia się przeżegnała. Było stąd wyraźnie widać ulicę Pancerników. A właściwie to byłoby widać, gdyby z ostro nachylonych w stronę ruf kominów okrętów wojennych znajdujących się pomiędzy nimi a dokami marynarki nie buchało tyle czarnego, węglowego dymu.

– Cholera! – przeklął Jeffrey. – Musi być ich ze dwa tuziny.

>>Dwadzieścia sześć<< powiedziało Centrum. >>Łącznie z dwoma, które są uszkodzone i nie nadają się do naprawy.<<

Wszystkie były tego samego typu – smukłe, małe jednostki wyrzucające pióropusze wody spod ostro ściętych dziobów. Zbudowane z naciskiem na szybkość, z gładką powierzchnią przypominającą skorupę żółwia nad przednim pokładem, aby woda spływała. Dalej wieżyczka z lekkim działkiem, a na rufie jakaś wielolufowa broń. Obok kominów znajdowały się obrotowe wyrzutniki torped, każdy wyposażony w cztery połączone ze sobą rury wiodące w kształcie litery U.

Żadnemu z ciężkich okrętów bojowych nie udało się uruchomić głównych ani pomocniczych baterii. A ciężkie działa i tak na niewiele by się zdały, jako że ich nakierowanie i załadowanie zajmowało zbyt wiele czasu. Na kilku z nich udało się uruchomić szybkostrzelną broń – czterolufowe armatki strzelające małymi, dwufuntowymi pociskami co sekunda z każdej lufy, obsługiwane przez dźwignię i ładowane z koszy samowyładowczych. Lekka broń stanowiła źródło ciągłego jazgotu i czerwonych języków płomieni po bokach wielkich okrętów wojennych, a ku niebu bił brudny, szary dym. Dwie z jednostek Krainy leżały w przechyle w wodzie, płonąc, a pociski ze szybkostrzelnych działek rozbryzgiwały wokół nich strugi wody. Pozostałe wgryzały się w imperialną flotę niczym wilki rzucające się na żubry. Ich prędkość była zdumiewająca, niemal nieprawdopodobna.

>>Trzydzieści jeden węzłów<< powiedziało Centrum.

Muszą być napędzane turbinami, pomyślał Jeffrey. Mężczyzna jak przez mgłę zdawał sobie sprawę, że prowadzi, i z tego, że paznokcie Lucretzii wpijają mu się w ramię. Wybrańcy eksperymentowali z parowymi turbinami od ponad dekady. Santander robiło to samo, jako sposób generowania elektryczności. Wyraźnie było widać, że Kraina miała na myśli inne ich zastosowania.

Kolejny niszczyciel Wybrańców został trafiony. Zakołysał się na wodzie, a potem zniknął w kuli ognia, która wyrzuciła pióropusz wody, stalowych odłamków i pewnie – bez wątpienia – kawałków ciał na setki metrów w górę. Szybkostrzelne działka musiały trafić w pociski torpedowe. Gdy opadł pył wodny i dym, dziób i rufa lekkiej jednostki znikały już pod wodą.

Teraz pierwsza flotylla niszczycieli znalazła się w odległości tysiąca metrów od pancerników. Okręty rozdzieliły się, obracając, przechylając mocno na burtę siłą własnego pędu. Gdy każdy z nich znalazł się w jednej czwartej od swego pierwotnego kursu, z cylindrów wyrzutowych umieszczonych na burtach wystrzeliły z sykiem pary torped. Długie kształty wpadły z pluskiem w nieruchome wody zatoki i pomknęły ku swym celom. Lufy szybkostrzelnych działek pochyliły się, próbując doprowadzić do detonacji torped, zanim te trafią do celu, lecz znajdowały się w odległości zaledwie kilkuset metrów, a broń niszczycieli siekła otwarte pozycje strzeleckie. Jeffrey zobaczył, jak cztery blaszane ryby uderzyły w Imperatorkę Imeldę, od rufy aż do trzech czwartych odległości od jej dziobu.

W każdej głowicy pocisku znajdowało się ponad sto kilo bawełny strzelniczej. Ograniczone przez wodę eksplozje wywalały dziury na tyle duże, że mogłoby przez nie przejść dwóch albo i trzech ludzi idących ramię w ramię... a imperialne okręty wojskowe miały kiepski wewnętrzny podział grodziowy. A w ogóle, to gdy statki stały bezpiecznie zakotwiczone, grodzie wodoszczelne były pootwierane dla wygody, gdy przygotowywano się do wyjścia w morze. Jeffrey zdławił silnik i zahamował.

– Co ty wyrabiasz? – spytała Lucretzia.

– Przyglądam się. Zamknij się na chwilę.

Mężczyzna odsunął materiał samochodowego dachu i stanął z lornetką, opierając się łokciami o metalową krawędź przedniej szyby. Gdy się przyglądał, Imperatorka przechyliła się, zrzucając maleńkie jak mrówki ludziki. Kilku udało się wbiec na jej dno, gdy ukazały się oblepione wodorostami i pąklami płyty, lecz statek szybko osiadał i w dodatku przewracał się do góry dnem. Większość z pozostałych ciężkich okrętów bojowych miała przechył lub tonęła. Na oczach Jeffreya Imperator Umberto wybuchł z hukiem ogłuszającym nawet z tej odległości. Jeffrey potrząsnął głową, ignorując dzwonienie w uszach, pozwolił lornetce opaść na pierś i wśliznął się za kierownicę.

Ku dokom zmierzały statki kupieckie z Krainy, a postacie w mundurach wylewały się z ładowni na ich pokłady. Nie chciał być tutaj, gdy się pojawią. Zegarek pokazywał 10.00. Minęła zaledwie godzina od momentu, gdy pierwsze sterowce pojawiły się w górze.

Poselstwo Republiki w Coronie znajdowało się niedaleko od doków dla statków pasażerskich; większość jej spraw związana była z morskim handlem. Szosa prowadząca od drogi pod klifami była teraz prawie pusta, poza kilkoma lejami i palącą się benzyną. Niestety, jeden z lejów zajmował miejsce ambasady. Sadząc po widoku, przynajmniej dwie albo i trzy sześciusetkilowe bomby wylądowały wokół niej w ścisłej grupie. Nie pozostało nic poza potrzaskanymi odłamkami wapiennych bloków, z których zrobiono mury.

Chryste.

Sparaliżowało go. Byli tam prawdopodobnie wszyscy, z którymi pracował przez ostatni rok – a przynajmniej większość z nich. Mieszkał tam konsul z rodziną. Kapitan Suthers. Andy Milson...

Instruktorzy mieli rację. Kamienne konstrukcje rzeczywiście nie są się w stanie oprzeć sile wybuchu.

– Chryste – powiedział na głos.

Spojrzał na Lucretzię. A ona spoglądała na niego.

 

ROZDZIAŁ PIĄTY

– Centrum telegraficzne opanowane, pani kapitan – powiedział posłaniec.

Gerta skinęła głową. Wśród żołnierzy przydzielonych do tego zadania było kilku, którzy potrafili kopiować "pięść" sygnalistów imperialnej marynarki.

Przetarła wierzchem dłoni po rance na policzku. Nic poważnego, tylko draśnięcie po odłamku granatu – trzeba było szybko ruszać dalej, aby zaskoczyć przeciwnika wciąż oszołomionego wybuchem. Ona była nieco zbyt szybka. Trochę piekło, ale nie był to prawdziwy uraz, szkoda czasu na bandażowanie.

Głęboki oddech. Biuro imperialnego dowódcy – a konkretnie admirała – stanowiło część klina uderzeniowego; jeden poziom w dół od szczytu wieży. Okno było zamknięte – okiennicą z półmetrowej opancerzonej płyty, lecz i tak głupie było osłabianie w ten sposób strukturalnej integralności budynku. Znajdował się tu ładny chodniczek z Unii, ozdobne biurko z kilkoma telefonami – imperialna technologia jeszcze nie doszła do wydajnych centralek – oraz mniejsze biurko dla asystenta admirała. Asystent leżał rozciągnięty na nim, brakowało mu większości twarzy, a jego mózg wyciekał poza krawędź blatu, tworząc galaretowatą kałużę. W gęstym od smrodu śmierci powietrzu wisiała ostra woń nowego azotowego prochu.

Dwaj sygnaliści trudzili się nad kołem otwierającym okno. Udało im się je otworzyć, odsuwając trójkątny kawałek stali. Ustawili heliograf.

– Prześlijcie: "faza pierwsza i druga ukończone zgodnie z planem" – powiedziała Gerta.

Zadzwonił telefon, trzy ostre brzęki. Odebrała.

– Tak, wiceadmirał del’Gaspari – odezwała się, trzymając chusteczkę na słuchawce i zniżając głos. Przy odrobinie szczęścia jej rozmówca pomyśli o zniekształceniach na linii. – Wkrótce będzie tu admirał del’Fanfani. Proszę mówić głośniej, ja nie... – odłożyła słuchawkę. Zaraz zaczął znowu dzwonić.

Przynajmniej jej imperialny był dość dobry, łącznie z akcentem wyższych sfer w Ciano. Miała jednak nadzieję, że – ach.

Admirał wszedł przez drzwi z rękoma skrępowanymi z tyłu. Był wysokim, chudym mężczyzną, łysiejącym, z białymi wąsami jak u morsa. Pustym spojrzeniem wpatrywał się w dal, jak człowiek, który odrzuca wszystko, co podsuwają mu zmysły. Za nim znajdowała się niska, gruba kobieta i szczupła nastolatka o ciemnej karnacji. Jego żona i córka; rozpoznała je dzięki dokumentom. Za nimi podążało pół tuzina żołnierzy.

– Kwatery komendanta zostały zabezpieczone.

Gerta skinęła głową. Cały kompleks znajdował się teraz w rękach Wybrańców. Spojrzała na zegarek. Dwadzieścia siedem minut od początku do końca. Zdumiewające. Właściwie poszło lepiej, niż planowano. Spodziewała się, iż zajmie to przynajmniej godzinę.

– Dobra robota, sierżancie. – A potem, ostrzej: – Admirale del’Fanfani.

Staruszek wyprostował się i zamrugał. – Co to wszystko ma znaczyć? – powiedział. – Żądam...

Gerta dała znak ręką. Żołnierz zdzielił imperialnego oficera kolbą karabinu w nerki. Nie za mocno, lecz mężczyzna przewrócił się do przodu, poruszając ustami. Komandosi Wybrańców podciągnęli go w górę. Podeszła bliżej.

– Konieczna jest twoja współpraca – powiedziała. A przynajmniej abyś okazał się użyteczny. Nie zależy od tego nic arcyważnego, ale będzie to pomocne. – Będziesz się odzywał, gdy ja ci polecę.

Admirał wyprostował się. – Nigdy! – rzucił chrapliwie.

Gerta wzruszyła ramionami. Jedna z komandosek trzymających admirała dobyła noża i uniosła brew.

– Nie, nie sądzę, aby ostrze sprawiło, iż stanie się odpowiednio pomocny – powiedziała. – Trzymajmy się planu.

Wywiad miał kompletne dossier imperialnego sztabu dowodzenia i niezłą znajomość ich psychologii. Imperialni mieli dziwny stosunek do pewnych funkcji fizjologicznych.

Jeden z jej żołnierzy zrzucił ze stołu dokumenty i inne drobiazgi. Zwaliły się na podłogę z brzękiem szkła. Dwóch innych podniosło dziewczynę i rozciągnęło ją na plecach.

– Papo! – wrzasnęła, wymachując i kopiąc nogami.

A potem już tylko wrzeszczała, gdy żołnierze złapali ją za nogi, odginając do tyłu tak, że kolana prawie dotykały ramion. Inny podszedł, chwycił za kołnierz jej sukni, przesunął pod nim sztyletem, rozcinając ciężką materię, aż ją z niej zdarł. Jeszcze kilka zamachów i pocięta została także bielizna. Żołnierz wyszczerzył zęby w uśmiechu, wsuwając nóż z powrotem do pochwy i rozpinając rozporek. Splunął sobie w dłoń. Gerta zerknęła na nich – dziewczyna była całkiem ładna, lecz kobiece ciała nie działały na nią erotycznie, a poza tym to była praca – a potem zwróciła się z powrotem ku imperialnemu oficerowi.

Matka dziewczyny uderzyła o ziemię z głuchym łupnięciem, przewracając oczyma i mdlejąc. Admirał drżał jak koń wyścigowy na startowej bramce, otwierając i zamykając usta.

– Będę... – zaczął.

Dziewczyna krzyknęła przeraźliwie. – Przestać! – rzuciła Gerta. A żołnierz przestał, co wiele mówiło o dyscyplinie Wybrańców.

– Będę mówić! Zostawcie ją!

Gerta dała znak i komandosi puścili jego córkę. Dziewczyna skuliła się w pozycji płodowej na boku, niczym krewetka, przyciągając kolana do twarzy i pojękując cichutko. Gerta położyła dłoń na telefonie.

– Dopóki będziesz współpracował – powiedziała. – Powiesz, co następuje...

 

– Cholera! – stwierdził Jeffrey.

Przed nimi była barykada: wozy, meble i wyrwane płyty chodnikowe. Za nią znajdowało się jakichś pięćdziesięciu imperialnych żołnierzy i trochę marynarzy w kurtkach w paski i beretach. Wszyscy mieli karabiny, a na podstawie działka polowego znajdowała się sześciolufowa kartacznica. Mężczyzna spojrzał na budynki po obu stronach. Jeszcze więcej ludzi. Ktoś tutaj miał choć blade pojęcie o tym, co trzeba robić, ale zapewne był to młodszy oficer. Jeffrey zahamował i zaczął zawracać.

– Alto!

Z boków wybiegli ludzie z wymierzonymi karabinami. Jednostrzałowymi, ale wystarczyłby jeden tylko strzał, a mierzyło w niego z pół tuzina ludzi.

– Jeden z tych psich synów Wybrańców!

Imperialny marynarz, który krzyknął i przysunął bagnet, pewnie nigdy nie widział wojskowego munduru Krainy. Z drugiej jednak strony, nie widział też pewnie nigdy munduru Republiki Santander.

– Zaprowadź mnie do swojego oficera! – rzekł Jeffrey głośno i wyraźnie. – Natychmiast.

Na twarzy młodzieńca odruch walczył z histerią. Jeffrey wysiadł z samochodu, poruszając się energicznie, lecz nie groźnie, i wyprowadził Lucretzię za rękę na chodnik. Dziewczyna była nieco blada, ale poprawiła kapelusz i elegancko oparła dłoń o jego ramię. To prawdopodobnie wytrąciło żołnierzy ze stanu będącego mieszaniną strachu i żądzy krwi. Obraz najeźdźcy, jaki mieli w głowie, nie obejmował młodej imperialnej kobiety ubranej jak dama – no, niezupełnie jak dama, ale oni nie mieli towarzyskiego obycia, aby to dostrzec. Poszli za tą parą, właściwie ich nie popędzając.

Imperialny dowódca był porucznikiem marynarki, mającym około dziewiętnastu lat. Na mankiecie munduru wypisane miał SIM Imperator Umberto. Miał również trądzik i żałosny wąsik oraz spojrzenie człowieka, który cholernie się stara działać w sytuacji, która, jak wie, zupełnie go przerasta.

Ma szczęście, pomyślał Jeffrey. Na razie.

– Poruczniku – powiedział. – Kapitan Jeffrey Farr, z armii Republiki Santander.

– Kapitanie – powiedział młodzieniec, salutując. – Wybacz, ale...

– Rozumiem – rzucił gładko Jeffrey. – A teraz, jeśli wybaczysz mi, jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo tej młodej damy, a konsulat został zniszczony.

– Konsulat? Wybrańcy wypowiedzieli wojnę Republice?

Przez chwilę młody imperialny porucznik wyglądał, jakby zaświtała mu nadzieja. Jeffrey miał lekkie poczucie winy.

– Nie, obawiam się, że nie – wypadek w czasie działań wojennych. Ale reszta personelu konsulatu jest i tak martwa. Mój rząd z pewnością złoży skargę, ale tymczasem jestem neutralny.

– Zatem nie będę cię zatrzymywał, panie – rzekł porucznik.

Jeffrey zawahał się przez moment. – Poruczniku... powiedz mi, jak jeden żołnierz drugiemu, czy masz kontakt ze swoimi przełożonymi?

Porucznik przełknął ślinę. – Nie, panie, nie mam. Miejski telegraf i linie telefoniczne wydają się nie działać albo też pozostają pod kontrolą wroga.

– Wybrańcy lądują znacznymi siłami w dokach. – Mniej niż pół kilometra stąd. – Poruczniku, bez wsparcia nie masz szans. Doradzałbym mocno wycofanie się, dopóki nie nawiążesz kontaktu z górą.

Jeszcze lepszym pomysłem byłoby pozbycie się mundurów i broni i ukrycie się w piwnicy, a potem udawanie nieszkodliwych robotników, ale nie sądził, by imperialny młodzieniec posłuchał tego rodzaju rady.

– Jeśli nie mam rozkazów, to i tak mam obowiązek, ale dziękuję, kapitanie Farr. W Coronie jest ponad trzydzieści tysięcy imperialnych wojskowych. Jeśli wszyscy coś zrobią, można będzie jeszcze uratować sytuację. Lepiej ruszaj, to nie jest twoja walka.

Jak cholera nie jest. A jednak to nie była jego bitwa. Jeśli każdy imperialny oficer miałby tyle chęci walki jak ten, to Corona mogłaby zostać uratowana. Było to jednak mało prawdopodobne.

Obejrzał się przez ramię. Dwóch imperialnych żołnierzy prowadziło samochód ku barykadzie, a pozostali odsuwali wóz, robiąc mu miejsce, żeby przejechał.

– Rozumiesz, oczywiście – ciągnął dalej porucznik – muszę zarekwirować twój pojazd.

Jeffrey jednak tego nie rozumiał – choć był on bezcenny, zwłaszcza gdy nie działał system komunikacyjny. Samochody nie były rozpowszechnione w Coronie. Nie było też sensu oponować, nie wówczas, gdy Imperialny miał wsparcie pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu uzbrojonych ludzi. Wydawało się, iż Lucretzia jest bardziej skłonna się kłócić. Jeffrey wziął ją pod ramię i ruszył pospiesznie.

– Dokąd możemy iść bez samochodu? – syknęła.

– Dokąd moglibyśmy nim pojechać? Główne drogi są zablokowane. Próbuję dostać się do kryjówki. A teraz ruszaj.

Poszli szybko ulicą. Tłumy były tu gęściejsze, lecz kręciły się, jakby nie wiedząc, dokąd iść. Łącznie z ludźmi w imperialnych mundurach wojskowych. W kilkudziesięciu punktach miasta w powietrze wznosiły się teraz kolumny dymu. Spojrzał na zegarek. Godzina jedenasta.

BUUUUM. Salwa z barykady sto metrów za nimi. Odezwała się kartacznica powolnym braaaap... braaap, gdy operatorzy zakręcili dźwignią. Jeffrey częściowo się odwrócił, potem jednak rozpoznał kolejny dźwięk.

– Padnij! – krzyknął i padł plackiem, pociągając za sobą kobietę.

Świszczący pisk zakończył się ostrym trach jakieś dwadzieścia metrów z tyłu. Ktoś spadł Jeffreyowi na nogi, drgając. Mężczyzna pchnął stopami, lecz ciało stawiało opór, bezwładne niczym worek ryżu. Jeffrey musiał się przetoczyć na plecy i pchnąć butem, aby uwolnić się od rzucającego się ciężaru. To dało mu doskonały widok na to, co zbliżało się drogą. Nawet z odległości stu metrów pojazd wyglądał na ogromny – romboidalny kształt znitowanego, stalowego pancerza wypuszczającego parę po bokach, z rozbłyskiem słońca Krainy na masce. Z obu stron wzmacniały go niekończące się pasy połączonych metalowych płyt. Pomiędzy górnym a dolnym pasem, z każdego boku, znajdowało się zamocowane na platformie działo – pięćdziesiątka, sądząc z wyglądu, lekkie okrętowe, szybkostrzelne działko. Na szczycie pudełkowego kadłuba umieszczono okrągłą wieżyczkę, na której osadzono dwa grube elementy będące zapewne nowymi, chłodzonymi przez wodę, automatycznymi karabinami maszynowymi, o jakich donosił wywiad.

To były one. Wieżyczka obróciła się i z luf automatów błysnęło. Towarzyszył temu dźwięk przypominający odgłos rozrywającego się płótna. Pociski wgryzały się w imperialną barykadę niekończącym się strumieniem, roztrzaskując drewno w drzazgi i uciszając nieskuteczne karabiny. Ludzie odwrócili się i rzucili do ucieczki. Porucznik machał im przed twarzami szablą, próbując ich zebrać. Wtedy wystrzeliło drugie działko zamontowane z boku czołgu Wybrańców. Pocisk wylądował prawie u stóp imperialnego oficera, wybuchając z podmuchem dymu o paskudnym czerwonym rdzeniu. Na bruku pozostał jeden z butów porucznika. Reszta oficera została rozbryźnięta po płytach nawierzchni. W ciszy, jaka zapadła, świadkowie usłyszeli zgrzytliwy pisk stali ocierającej się o kamień, gdy pojazd bojowy Wybrańców potoczył się w górę zbocza ku nim.

Przez chwilę Jeffrey był sparaliżowany. Instynkt szarpał włoskami na karku. W scenariuszach Centrum widział o wiele gorsze machiny wojenne, ale ta była tutaj – kołysząc się, posuwała się powoli ku niemu. Nie miał wcale za złe Imperialnym, że zwiali.

– Chodźmy! – Lucretzia pociągnęła go za rękaw.

Dobry pomysł. Jeffrey złapał ją za rękę i pobiegli.

 

W piwnicy było gorąco i ciasno, duszno od oddechów i potu. Jeffrey przyłożył ostrożnie oko do zakrytego listewkami piwnicznego okna, wyglądając przez nie. Strzały ustały – powolny warkot imperialnych karabinów i głuche, szybkie trzaski samopowtarzalnych karabinków Krainy. Mężczyzna widział, jak jakiś imperialny żołnierz próbuje się odczołgać przez kuchenny ogródek na zewnątrz, wlokąc za sobą bezwładne nogi. Za nim stanęły buty, wysokie buty z cholewami i wciśniętymi w nie szarymi spodniami. A potem pojawił się karabin z nasadzonym ostrzem bagnetu, wymierzony w tył głowy rannego mężczyzny. Broń warknęła, a ciało osunęło się do przodu.

Cholera. To był po prostu pech, dostać się na skraj miasta – znajdowali się na przedmieściach pełnych porozrzucanych willi i ogrodów warzywnych – a potem wplątać się w potyczkę.

Żołnierz Krainy przyklęknął i przejrzał kieszenie ofiary. Potem załadował karabin, wsuwając dwa magazynki po pięć naboi z ładownic parcianego pasa. Był mocno opalonym mężczyzną średniego wzrostu, z ogoloną czaszką i hełmem przyczepionym do pasa. Twarz miał posępną i twardą. Wyglądał dokładnie na tego, kim był – na świetnie wyszkolonego ludzkiego pitbulla. Dziki, niezbyt bystry, lecz wystarczająco śmiercionośny. Przesunął zamek do przodu, wsuwając pocisk do komory i odwrócił się, wykrzykując rozkaz przez ramię. Ktoś odpowiedział w takim samym krajowym z akcentem protegowanego i przyłączyła się do niego jeszcze trójka. Niewidziani przez Jeffreya inni przeszli obok, jeden szereg zaraz za drugim – pluton, sądząc po dźwięku.

Lucretzia zasłaniała usta rękoma, a oczy miała szeroko rozwarte. To był dla niej ciężki dzień. Kurna, dla nas obojga. Naprawdę miał nadzieję, że nie będzie krzyczeć.

Usłyszeli, jak na górze otworzyły się z hukiem drzwi. Coś rozbito – zastawę, szkło. Nagle doleciał ich powalający zapach wina. Niedobrze. Protegowani żołnierze muszą być zdenerwowani, nawet się nie zatrzymują, aby zagrabić więcej alkoholu. Wyjął rewolwer z kabury i powoli, cicho odwiódł kurek. Był to double action, lecz może się okazać, że warto zaoszczędzić ten ułamek sekundy. Jeffrey przełknął ślinę w wyschniętych ustach. Kiedy nie znajdą niczego na górze, mogą po prostu ruszyć dalej, pewnie mieli spory obszar do zajęcia... mogą nie strzelać do kogoś w mundurze neutralnego, trzeciego kraju.

>>Prawdopodobieństwo 8% plus minus 2.<<

Dzięki. Mniej więcej pokrywało to się z jego własnym wyliczeniem prawdopodobieństwa, że protegowani zrozumieją, co oznacza "neutralny" i będą się tym przejmować.

Buty z cholewami tupały po kuchennej podłodze, deski trzeszczały, spuszczając strużki kurzu do piwnicy. Światło w piwnicy powoli nabrało matowego, srebrzystego zabarwienia. Jeffrey zacisnął zęby. Doświadczył już przedtem, co Centrum mogło zrobić z jego wzrokiem, ale nigdy mu się to nie podobało.

>>Ani mnie, ale używasz tego, co jest pod ręką<< powiedział Raj. >>Na prawo od drzwi.<<

Drzwi znajdujących się u szczytu schodów, zrobionych z cienkich, sosnowych desek. Gdyby był to tylko jeden żołnierz z Krainy, Jeffrey strzeliłby przez nie, gdy tylko klamka zaczęła się obracać. Ale było ich przynajmniej czterech.

Trzask zamka, lecz drzwi nie otworzyły się od razu. Zamiast tego dało się słyszeć ciche stuknięcie... odgłos, jaki wydałby trzonek bagnetu dotykający suchych desek. Dłoń Jeffreya sięgnęła ku klamce, poruszając się z automatyczną precyzją, która wydawała się beznamiętna i powolna. Mężczyzna szarpnął drzwiami i żołnierz Krainy przeleciał przez nie, potykając się na progu. Przed oczami Jeffreya pojawiła się siatka obejmująca wroga. Tuż pod linią szczęki mężczyzny znalazła się zielona kropka. Palec Jeffreya musnął spust.

Trzask.

Głowa żołnierza poleciała w bok, jakby mężczyzna został kopnięty przez konia. Zleciał mu hełm, spadając w półmrok piwnicy. Półmrok, który sprawił, iż błysk z lufy pulsował niczym grot czerwonawego ognia. Hełm przytrzymał wypływający mózg i kości, lecz krew obryzgała twarz Jeffreya. Ten jednak już obracał się, obracał, unosząc pistolet. Drugi żołnierz Krainy – kobieta – mierzył z karabinu. Zielona kropka ustawiła się na jego gardle.

Trzask.

Kobieta upadła do tyłu, wijąc się przez chwilę, a jej krew spryskała wszystko: Jeffreya, schody, sufit. Żołnierz za nią odskoczył do tyłu z twarzą zastygłą w przerażeniu. Prawie znikł mu z oczu, lecz zielona kropka ustawiła się na jego nodze.

Trzask.

Dał się słyszeć wrzask, gdy żołnierz Krainy przewrócił się, znikając mu z oczu. Siatka objęła postać leżącą na deskach przy wejściu, a punkcik namierzający pulsował. Jeffrey nacisnął spust cztery razy.

Kurna. Był jeszcze jeden...

Warkot karabinu miał głębszy ton niż jego pistolet. Nabój w niklowym płaszczu był o wiele cięższy i szybszy – przebił się przez cienkie deski i odbił rykoszetem od kamieni piwnicy, brzęcząc niczym olbrzymia, śmiercionośna osa. Jeffrey stoczył się po schodach, otwierając bębenek rewolweru i wysypując z niego łuski. Wsadził do bębenka trzy szybko wymienialne ładunki i zatrzasnął go – zwykle nie było to dobre postępowanie, ale jemu się spieszyło – i odskoczył dwa kroki do tyłu, zanim znowu wystrzelił w górę przez deski schodów. Żołnierz odpowiedział ogniem w ten sam sposób – trzy szybkie strzały – a Jeffrey znowu rzucił się do tyłu, gdy pociski odbiły się rykoszetem w ciasnym pomieszczeniu piwnicy, zanim walnęły w stertę drewna i ziemniaków.

Lucretzia macała przy pasie przewróconego żołnierza Krainy. Cholera, co ona wyrabia? A potem: Niech to diabli, powinienem był wziąć jego karabin!

Pogramolił się ku trupowi, ignorując to, przez co się czołgał. Zanim do niego dotarł, Lucretzia wpadła na to, jak pociągnąć za zawleczkę jednego z granatów o drewnianym trzonku, jaki martwy żołnierz nosił w pętelkach przy pasie. Rzuciła bez zamachu i to słabo. Granat wylądował, wirując na najwyższym stopniu piwnicznych schodów i zawisł tam na chwilę, zanim przetoczył się przez próg do kuchni.

... trzy, cztery, pięć...

Ograniczona przestrzeń pomieszczenia na górze spotęgowała wybuch, oczywiście nie aż tak jak wtedy, gdyby doszło do niego w piwnicy. Jeffrey pognał po schodach zaraz po tym, jak ten dźwięk zamilkł. Mężczyzna odbił się od drzwi i wpadł do kuchni. Żołnierz, kobieta z Krainy, podnosił się chwiejnie na nogi, z krwią spływającą z nosa i uszu. Zielona kropka ustawiła się na grzbiecie nosa, a Jeffrey zacisnął palec.

Trzask.

Matowa jasność odpłynęła mu sprzed oczu. – Chryste – wyszeptał, zataczając się. Właśnie zabiłem czworo istot ludzkich. Brał przedtem udział w potyczkach, niewielkich, ale to...

>>Tak to już będzie przez resztę twego życia<< powiedziało Centrum.

 

– Jesteś pewna? – spytał Jeffrey.

Lucretzia skinęła głową, spoglądając na ulicę. – Jestem dla ciebie zagrożeniem. A ty dla mnie. Sama mogę się wtopić w miasto. Ty sam możesz się szybko przemieszczać – albo też znaleźć oficera wroga, który uszanuje twoją neutralność.

Kobieta z Imperium pochyliła się i pocałowała go lekko. – Mam kod. Skontaktuję się, Jeffrey. I dziękuję ci.

– Nie ma za co – wymruczał, potrząsając głową.

>>Mądra decyzja<< stwierdziło Centrum. >>Szanse przetrwania optymalne dla obu osób.<<

– W dalszym ciągu mi się to nie podoba – powiedział Jeffrey.

>>Jeszcze mniej spodoba ci się to, co nastąpi później, chłopcze<< powiedział mu w myślach Raj. >>Lepiej znajdź oficera i poddaj się.<<

>>W tym scenariuszu szanse przetrwania porównywalne z tymi przy próbie ucieczki<< powiedziało Centrum. >>Parametry misji... <<

– Wiem, wiem, misja ma pierwszeństwo – powiedział. – Zróbmy to.

Niechętnie odłożył karabin, który zabrał zabitemu protegowanemu żołnierzowi. Logicznie rzecz biorąc, powinien się już znajdować wewnątrz terenu zajętego przez jednostkę Wybrańców. Zależnie od tego, jak mocno trzymali się doktryny Krainy i jak bardzo popaprana stała się sytuacja...

Jeffrey zaczął przemykać ulicą, trzymając się blisko budynków i przystając, by nasłuchiwać. Było późne popołudnie, padające ukośnie promienie słońca okrutnie piękne w przymglonym powietrzu. Słyszał ciężkie grzmoty eksplozji dobiegające z południa, z koryta rzeki i dzielnicy fabrycznej. A bliżej rytmiczne stukanie.

Dał nura we wnękę. Rzeźbione odrzwia i ich krawędź dawały trochę osłony. Z obu stron ulicy zbliżał się pluton piechoty z Krainy, w ośmioosobowych oddziałach, truchtem, bez wysiłku, z zakończonymi bagnetami karabinami przyciśniętymi do piersi. I owszem, był z nimi oficer.

– Gestan! – zawołał w krajowym. – Czekajcie! Nie shessn! Nie strzelajcie!

Zabrzmiał gwizdek i wyćwiczony pluton jednocześnie przypadł do ziemi, wysuwając broń. Jeffrey postąpił do przodu, z rękoma w powietrzu, nieprzyjemnie świadom, jak jego jądra próbują się wcisnąć w brzuch.

– Baczność! – warknął do dwóch protegowanych strzelców, którzy nadbiegali pochyleni.

Zesztywnieli instynktownie na ten krzyk w krajowym z wyższych sfer.

– Natychmiast zaprowadźcie mnie do swojego oficera – ciągnął dalej Jeffrey, wymijając ich energicznym krokiem i wsuwając pod lewą pachę swoją wojskową laskę. Słyszał milczące wahanie za sobą, a potem stukot podkutych butów na ceglanej drodze, gdy za nim podążyli. Niewątpliwie czubki ich bagnetów znajdowały się o jakiś cal od jego nerek. Muszę zachować inicjatywę.

Oficer czekała z poskładaną mapą i zwalistym pistoletem automatycznym w dłoni. Niebieskie oczy zmrużyły się, rozpoznając brązowy mundur Santander, a on wyczuł jej kłębiące się myśli. Ona jest w trakcie misji i nie potrzebuje komplikacji, pomyślał Jeffrey. Ręka trzymająca pistolet zadrgała lekko, nieświadomie. Jeden strzał w głowę i nie ma żadnych komplikacji. Gdyby ktokolwiek odnalazł jego ciało, wyglądałoby to na nieszczęśliwy wypadek.

– Kapitan Jeffrey Farr, armia Republiki – powiedział, salutując swobodnie, przytykając laseczkę do skraju spiczastej czapki. – Gratulacje, fahnrich, dobra żołnierska robota. Zajęcie miasta tej wielkości z tą szybkością to nie lada osiągnięcie!

Wyciągnął dłoń. Oficer Wybrańców przyjęła ją automatycznie. Z bliskiej odległości dostrzegał pod tymi ściętymi na jeża włosami i mocną muskulaturą, że nie ma więcej niż dwadzieścia lat. Dostrzegało się pewną dozę zdumionego wahania na widok tego wygadanego cudzoziemca, który mówił językiem Wybrańców jak własnym. Jeffrey ścisnął energicznie jej dłoń, potrząsając nią.

>>Dobra robota<< stwierdził Raj. >>Osobisty kontakt zawsze czyni trudniejszym zastrzelenie kogoś.<<

– Robi wrażenie. A teraz, skoro już sytuacja jest opanowana, czy mógłbym prosić cię o eskortę do waszego pułkownika?

 

– Jeffrey Farr? – spytał pułkownik Wybrańców. Jego kwadratowa twarz z blond zarostem rozjaśniła się w niespodziewanym uśmiechu. – Cóż, niech mnie. Jesteśmy na swój sposób spokrewnieni. Pułkownik Heinrich Hosten, do usług, kapitanie.

Stanowisko dowódcze rozłożono w małym parku – kilku oficerów zgrupowanych wokół stołów przyniesionych z pobliskich domów. Heinrich Hosten był potężnym mężczyzną, o cal albo i dwa wyższym od mierzącego sześć stóp Jeffreya, o szerokich barach i budowie skały. Lornetka polowa zwisała mu na piersiach, a z boku jego byczej szyi przylepiony był kwadrat chirurgicznego gazika, lekko zabrudzony krwią.

Mówił dość głośno. Bateria działek polowych ciągniętych przez muły przejeżdżała kłusem po kamiennych płytach za parkiem. Jeffrey zaszufladkował je automatycznie w myślach, M-298, nowy standardowy model – kaliber 75 mm, rozdzielony ogon, osłona, hydropneumatyczne powrotniki, sprawiające, że lufa wraca do początkowej pozycji po każdym strzale. Za nimi posuwały się dwie karetki polowe, także ciągnięte przez muły – zwierzęta wyglądały, jakby zostały zarekwirowane na miejscu – zatrzymały się, aby noszowi zabrali ich ładunek do kościoła, który służył jako punkt pomocy medycznej. A od zatoki maszerowali kolejni żołnierze, mijając flagę i czekających na motocyklach kurierów z kwatery głównej regimentu.

Jeffrey odpowiedział uśmiechem na uśmiech pułkownika Wybrańców. Cholernie niebezpieczny człowiek, pomyślał, przypominając sobie opis Johna. Wcale nie jest to prostoduszny mięśniak, na jakiego wygląda. Bystry. Oddany sprawie.

>>Założę się, że cieszy się z publiczności<< powiedział Raj. >>Te chłopaki od dawna nie toczyły wojny. Są dobrzy, ale chcą się też pokazać.<<

– Wygląda na to, że przyłapaliście tych hiszpańców z ręką w nocniku – stwierdził Jeffrey, odwracając się i osłaniając oczy dłonią. Dotknął ręką futerału lornetki u boku. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu?

– Klim-bim – powiedział Heinrich; przydatne wyrażenie Wybrańców, które mogło oznaczać zarówno owszem, jak i wszystko jest dobrze na świecie.

Jeffrey wycelował szkła. Nic nie zostało z imperialnej floty; czarne plamy na powierzchni, wystające maszty kilku ciężkich okrętów wojennych. Ogień i buchające kolumny ciemnego dymu znaczyły basen marynarki wojennej. Wszędzie w zatoce okręty wojenne i statki kupieckie płonęły, przechylając się lub tonąc. Czarne flagi ze złotym rozbłyskiem słońca górowały nad obiema wielkimi fortecami przy wejściu do zatoki, choć na Forcie Ricardo, na południu, spoczywał wypalony szkielet sterowca. Flaga Krainy powiewała także nad pałacem gubernatora na zachodzie oraz ratuszem miejskim i stacją kolejową na południu. Ognie szalały w kilkunastu miejscach, wyraźnie widoczne w zmierzchu wieczoru, a nad masą dachów pokrytych dachówkami unosiło się ciągłe staccato strzałów lekkiej broni.

– Wygląda na to, że poszatkowaliście ich, aż ostały się tylko gniazda oporu – powiedział Jeffrey.

– Ya. Z większą łatwością niż się spodziewaliśmy. Szybkość, planowanie i siła uderzenia. Było ich mnóstwo, ale my od początku mieliśmy przewagę. Niewiele ofiar.

– I mieliście te... jak one się nazywają, te poruszające się fortece?

– Czołgi. – Heinrich parsknął śmiechem, a kilku innych oficerów uśmiechnęło się kwaśno. – Straszliwe, gdy działają, co zdarza się w mniej niż połowie przypadków. Powinniśmy mieć tutaj jednego.

Jeffrey przesunął lornetkę ku północy. Kończyły się tam miejskie przedmieścia, choć trudniej było to dostrzec, jeśli nie stało się na wzniesieniu.

– Przygotowujecie się na kontratak?

Heinrich zaśmiał się znowu i wskazał kciukiem na przelatujący w górze sterowiec. – Kocham je – stwierdził. – Zrzuciliśmy grupę bojową w sile batalionu na skrzyżowaniach dróg i linii kolejowych w połowie drogi do Veron. Szmaciarze mają tam skoncentrowane jakieś sześć dywizji, ale niemożliwe, żeby przez tydzień udało im się ruszyć cholernym palcem – a do tego czasu połączymy się z siłami powietrznymi, plus wyląduje już większa część sił lądowych.

Jeffrey skinął głową, przyklejając uśmiech do twarzy. Wyglądało to na bardzo dobrą analizę. Ale czasami tak bardzo chciałeś się mylić.

– Robi wrażenie – stwierdził.

Heinrich roześmiał się serdecznie. – Zostań z nami trochę – powiedział. – A pokażemy ci coś, co robi wrażenie.

 




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 36 >
1 Drzewo o widowiskowo czerwonych lub żółtych kwiatach, zwane również "płomiennym drzewem". [Przypis tłum.] 2 Występujący głównie w Ameryce Środkowej ptak o zielono-szkarłatnym, jaskrawym upierzeniu. Pióra ogona u osobników męskich przekraczają dwie stopy długości. [Przypis tłum.] 3 Odniesienie do nazwy krainy zamieszkałej przez olbrzymy ("Podróże Guliwera" J. Swift). [Przypis tłum.]