numer XLVI - lipiec 2005
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Jarosław Grzędowicz Na co wydać kasę
<<<strona 21>>>

 

Pan Lodowego Ogrodu (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE

Drakkainen ląduje samotnie na odległej planecie, na której odkryto młodą cywilizację. Ma sprowadzić zaginiony zespół swoich poprzedników, badaczy, i pod żadnym pozorem nie ingerować w rozwój nieznanej kultury. Trafił na zły czas – wojnę bogów, w której giną śmiertelnicy. Być może, by odnaleźć towarzyszy, Drakkainen będzie musiał złamać drugą regułę swojej misji...

Planeta powitała go mgłą i śmiercią.

Dalej jest tylko gorzej.

Idą do mnie.

Odstawiam kubek i, klnąc pod nosem, zakładam ciężki półpancerz, przypinam okuty pas z mieczem. Czas do pracy.

Idą. Powoli, godnym krokiem, żeby pokazać, że zupełnie się mnie nie boją. Jednak tarcze są uniesione, włócznie gotowe do ciosu. W sumie ośmiu mężczyzn. W środku idzie dwóch, bez tarcz i włóczni, ale podobnie jak reszta w zbrojach.

Zatrzymują się jakieś dziesięć metrów od mojego obozowiska i patrzą w milczeniu. Jeden z tych dwóch w środku to stanowczo ktoś ważny. Zdobiony kaftan, nabijany metalowymi płytkami, opina pękate ciało, mężczyzna ma rozłożystą, siwą brodę i długie włosy ujęte w złotą obręcz, też siwe. Kto wie, może to sam szef. Jednak nie wydaje szalonych krzyków, tylko milczy, przyglądając się badawczo.

Tarczownicy wymieniają półgębkiem uwagi, przekonani, że nie mogę ich usłyszeć.

„Znać, że możny. Pancerz cudzoziemskiej roboty. I miecz jaki... Patrz, czy ma ludzkie oczy. Może to mara...”.

Czekam.

To oni mokną, nie ja. Sięgam po swój kubek i wypijam łyk gorącego napoju.

– Ten, kto wędruje, śpi na kamieniu, daleką ma drogę do domu. Miast piwa, witają oszczepem, nie dadzą zdjąć szłomu – powiadam dobitnie i wypijam następny łyk. Wysiliłem całą znajomość mowy Żeglarzy, żeby sklecić ten wierszyk. Tu lubią takie rzeczy. Ciekawe, czy stary też odpowie rymowanką.

Rozpycha stojących przed nim i podchodzi ostrożnie, trzymając jedną dłoń na głowicy miecza. Taksuje mnie od stóp do głowy i zagląda mi uważnie w oczy.

To może oznaczać, że widziano tu Ziemian. Moje oczy zostały ucharakteryzowane i wyglądają jak oczy tutejszych, całe wypełnione ciemnymi, orzechowymi tęczówkami, niczym u krowy. Ilekroć zobaczę własne odbicie, aż mnie odrzuca. Nie mogę się przyzwyczaić. Na szczęście tutaj lustro to rzadkość. Ale naukowcy nie przechodzili żadnych operacji. Ich oczy musiały zwracać uwagę.

Dwóch z jego ludzi od niechcenia, powoli odwraca włócznie ostrzem w dół i opiera je o ziemię. To nie znaczy, że przestali na mnie uważać. Teraz jeden ruch ramienia powinien wystarczyć, żeby cisnąć drzewcem i przygwoździć mnie do ściany szałasu.

– Lekkomyślny wędrowiec staje przed dworem, gdzie co noc śmierć kołacze, chciałby strawy, ognia i piwa, a tutaj tylko kruk kracze – odpowiada stary. – Jeżeli składasz wiersze, może ucieszysz króla. Chodź, jeśliś człowiekiem, a nie Obudzonym. Zasiądź przy stole.

Zbieram swoje rzeczy i ruszam za nim do dworu. Woje pomagają mi nieść siodło i sakwy. Któryś bierze ode mnie nawet parujący wciąż kubek. Widzę, że co najmniej dwóch z nich to zaledwie chłopcy. Jeden ma góra trzynaście lat i z trudem dźwiga tarczę, drugiemu za duży hełm z czepcem z kolczugi i okularowym Nosalem kolebie się na głowie niczym kociołek. Z kolei inny woj ma szósty krzyżyk na karku i lekko utyka na prawą nogę. Jeżeli „król” wystawił przeciwko mnie trzon swojej armii, to rzeczywiście z nimi kiepsko.

Kroczę ramię w ramię z możnym i dwoma wojami, którzy niosą moje toboły, pozostali otaczają nas amatorskim, zezowato ustawionym szykiem „jeża”. Nie klinują o siebie tarcz, mylą krok i wpadają jeden na drugiego, ale mierzą na wszystkie strony świata kutymi grotami włóczni, ostatni idą tyłem, jakby w każdej chwili spodziewali się ataku. Nie na wiele się to zda, gdyby co – pełno dziur w tym ich „jeżu”.

Rozglądam się, ale zapłakana deszczem, zamglona poręba jest zupełnie pusta. Tylko gdzieś na granicy wzroku stoi biała, chuda sylwetka chłopca, o oczach jak wypalone okna i długich palcach, poruszających się jak odnóża kraba.

Oba skrzydła bramy otwierają się przed nami i wchodzimy na błotnisty majdan. Deszcz siecze kałuże, chude, wielkie brytany szarpią się na łańcuchach, pachnie dymem, stęchlizną i ciałami wielu ludzi. Ciężki, piżmowy zapach przenika tu wszystko.

Główny budynek jest mroczny, długi i w środku przypomina hangar. W centralnej części, między kolumnami mieści się długi stół, przy którym siedzi kilkanaście osób. W powietrzu wisi ciężki smród, który można by kroić. Dym snuje się pasmami, halla pośrodku jest prawie pusta. Trochę skrzyń, trochę futer, przy wejściu stojak z tarczami i włóczniami. To wszystko.

Deszcz pada przez dziurę w dachu prosto w palenisko, a na wprost, na szerokim karle bez oparcia siedzi, okryty futrem, Grisma Szalony Krzyk.

Jest stary. Jeszcze nie zgrzybiały, jeszcze można uwierzyć, że masywny miecz, o który się opiera, nie jest ledwie ozdobą, ale po pobrużdżonej twarzy, przetykanych siwizną, długich włosach i wyblakłym, matowym błękicie oczu, znać lata.

Boją się go tutaj. Widać to w sposobie, w jaki siedzą, jak udają niewidzialnych, unikając spojrzenia zmrużonych, badawczych oczu, grymasów upartych ust. I tylko ja wiem, że te jego groźne miny maskują strach i niepewność. Grisma bez przerwy się boi. O swoich ludzi, o siebie, o ciągłość rodu, o swój honor. A w tej chwili boi się mnie.

Jestem o pół głowy wyższy niż największy z nich – tego nie da się nijak zamaskować. Do tego mój półpancerz ma pokaźne naramienniki, jak w stroju futbolisty, i nadaje mi wygląd niemal herosa. Chodziło o efekt psychologiczny, ale i o to, że ochraniacze mają sprężynować i przejmować na siebie impet uderzenia.

Grisma mierzy mnie podejrzliwym spojrzeniem i mamle, jakby coś żuł. Uderzam karwaszem o napierśnik, trzask odbija się echem od sufitu, pochylam głowę w oszczędnym ukłonie. Ktoś nerwowy z siedzących przy stole wzdryga się wyraźnie. Za kolumnadą czai się ze czterech, przekonanych, że są niewidoczni w półmroku. Czuję ich pot, słyszę skrzypienie rzemieni, zapach dziegciu, którym zakonserwowano cięciwy. Słyszę, jak jednemu z nich wali serce.

– Wybacz cudzoziemskiemu włóczędze, wielki królu – mówię. – Jestem zagubiony w tym kraju i nie znam się na dworskich obyczajach. Ledwo i źle mówię mową Wybrzeża i nie umiem się przywitać, ale nawet ja słyszałem o Grismie Szalonym Krzyku i zapragnąłem schronić się pod twój dach.

Nie bardzo mam co mu dać, w tym problem. Złota nie mogę. Po pierwsze, ma się za króla i to on tu jest ewentualnie od rozdawania złota – tylko go obrażę. Po drugie, jeżeli zobaczą, ile tego mam, zwyczajnie mnie zabiją. Jakoś nie mogę się zdobyć na to, żeby dać mu odrąbaną łapę stwora. Dałem sobie wmówić, że to nie wiadomo co, ale teraz zaczynam być przekonany, że zarąbałem leśnego szkodnika i tyle. Co by pomyślano o średniowiecznym rycerzu, który rzuciłby królowi pod nogi kawałek węża albo łeb wilka i obwołał się smokobójcą? Wariaci istnieją w każdej kulturze.

– Podejdź, gościu – rozkazuje Grisma. – Stań tak, by stary człowiek mógł cię widzieć.

Podchodzę dwa kroki i staję w miejscu oświetlonym chybotliwym płomykiem olejowych kaganków, które kopcą tranem. Podłoga została w tym miejscu wyjątkowo zamieciona i na krzywych deskach wyrysowano węglem krąg opleciony znakami pisma. Rozpoznaję runy Wybrzeża, z alfabetu Sonermanna Veigla, uchodzące za święte. O co chodzi? Test jakiś, czy co?

Najwyraźniej to, czy tu stoję, czy nie, ma jakieś znaczenie. Wszyscy pochylają się w oczekiwaniu, siedzą spięci, w dziwnych pozycjach, jakby byli gotowi poderwać się w każdej chwili z ławy. Spodziewają się, że jestem jakimś upiorem, niestety nie wiem, co robią upiory. Jako człowiek miałbym bać się tych zygzaków czy wręcz przeciwnie? Zakładam, że to krąg ochronnych zaklęć, więc demon musiałby ich unikać. Niestety, to tylko teoria. Z boku, w niszy, siedzi jakaś ubrana na czarno stara baba. Kaptur albo może chusta zasłania jej twarz, siedzi zupełnie nieruchomo i wlepia we mnie uważny, podejrzliwy wzrok. Nawet dla mnie jest ledwo widoczna, ale nie sposób jej nie zauważyć, bo, niestety, śmierdzi przeraźliwie.

– Ten, co wędrował, ma suche gardło – recytuje Grisma. – Przepij do mnie, gościu.

Podają mi róg, wypełniony czymś mętnawym, pachnącym drożdżami i sfermentowanym ziarnem. Warzone domowo piwo. Patrzą z najwyższą uwagą, czy się napiję. Mężczyzna, który siedzi najbliżej, zaciska dłonie w pięści, kolejny zagryza wargi. O co chodzi? Mam wypić czy nie? Pomyślmy – człowiek wypije, oczywiście. Demony są u nich niepijące?

W ciemności skrzypi cięciwa. W życiu mnie nie tra fisz, synku. Nie przy tym oświetleniu. Zresztą równikowy łuk nie przebije laminatu.

Wylewam odrobinę piwa na wnętrze dłoni i przyciskam dłoń do ziemi.

– Cokolwiek piję, piję na twoją cześć, Hindzie – wygłaszam.

Wstaję i unoszę róg do ust. Patrzą tak uważnie, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie. Wtedy dopiero rozumiem.

Dodali czegoś do tego piwa. Czegoś, czego demony się boją, w rodzaju wody święconej, i to jest wersja optymistyczna. Ewentualnie czegoś trującego, czego człowiek by nie zauważył, i wtedy jest gorzej. Cholerna logika sądu Bożego. Zdam test, kiedy padnę trupem – coś jak próba wody. Baba tonie – była niewinna. Baba pływa – wiedźma. Jeśli zacznę kaprysić, to znaczy, że jestem demonem. Zakładam, że jednak nie usiłują mnie od razu otruć, i piję. Nie znają tu raczej jakichś piorunujących toksyn, więc jeżeli coś będzie nie tak, momentalnie wszystko wyrzygam.

Piję duszkiem, aż do zapapranego resztkami zboża i drożdży dna. Piwo jest gęstawe, ohydne. Zawiera tyle zanieczyszczeń, że trudno się zorientować, co ma być tą tajemniczą domieszką. Ślady jakichś nieprzyjemnych, roślinnych garbników to chyba błędy produkcyjne. Jakiś niechluj nie powybierał chwastów ze zboża. Nie czuję na szczęście metylu, natomiast jest coś dziwnego, czego nie mogę rozpoznać. Metaliczny, miedziany posmak.

Rudzielec z brzegu stołu jest blady jak ściana, na ustach ma ledwo zamaskowany wyraz skrajnego obrzydzenia. Napluli mi w to piwo czy jak?

Piję.

Szczupła, bogato ubrana kobieta, siedząca obok króla, jest czerwona na twarzy jak piwonia i patrzy po ścianach.

Któryś z niedoszłych zabójców, ukrytych za filarami, wybiega na dziedziniec i słyszę, że rzyga tam prosto na majdan. Co z wami jest?

To są jakieś grupy hemowe – krew. Nakapali mi tam krwi. Śladowo, ale wyczuwalnie. Człowiek by nie wyczuł, więc spokojnie wypijam. Zostaje mi jakiś wyraźny ślad. Obcy i nieprzyjemny. Jakieś kwasy octowe, mlekowe. Okropne.

To miesięczna krew. Paskudny dowcip.

Trudno. „Morsy” nie pękają.

Uśmiecham się promiennie i z hukiem stawiam odwrócony róg na stole, tuż przed rudym dżentelmenem, który cofa się odruchowo. Najchętniej rzuciłbym tym w łeb babie siedzącej w niszy. Głowę daję, że to jej pomysł.

Król wygląda jakby połknął żabę. Jest wściekły. Ale chyba nie na mnie. Strzela piorunującym spojrzeniem w kierunku niewidocznej staruszki.

– Usiądź przy stole, gościu – powiada.

Siadam. Sąsiad robi mi miejsce i skwapliwie wręcza kolejny róg piwa. Na jego twarzy miesza się wyraz ulgi, obrzydzenia i współczucia. Biorę od niego róg, niespiesznie i bez nerwowości.

– Mówisz, żeś cudzoziemiec, a kłaniasz się naszemu Hindowi, jak człowiek pobożny – mówi Grisma podejrzliwie i z troską.

– Moi bogowie są daleko – odpowiadam i nagle rozumiem jego zatroskanie. On mi podsunął zapaskudzone piwo, a ja je poświęciłem bogu wojów, braterstwa broni, gniewu, burzy i honoru. Zrobiłem to w dobrej wierze, więc to on ma teraz przerąbane, jako ten, który obraził boga. Widzę, że wpuściłem go na amen, i poprawia mi się nastrój.

Królowa patrzy na mnie dziwnym wzrokiem. Czyżby to był prezent od ciebie, wasza wysokość?

Wypijam kolejny łyk piwa. Jest trochę lepsze, ale nie bardzo.

Stawiają mi powyginany, metalowy talerz, podsuwają drewnianą misę pełną parujących kawałków gotowanego mięsa. Zalatuje lekko – ugotowano je już w ostatniej chwili. Nie jest jeszcze zepsute, ale prawie.

Wraca gwar rozmów, ktoś siedzący w niszy zaczyna grać na flecie.

Przeszedłem staranne szkolenie. Apetytu nie psuje mi ani stęchły posmak łykowatego mięsa, ani mętne piwo, ani czarne obwódki za połamanymi paznokciami mężczyzny siedzącego naprzeciw, ani tłusty sos sklejający rzadką brodę następnego woja. Jego twarz jest straszliwie zniekształcona, prawie nie ma dolnej szczęki, aż po kość policzkową ciągnie się nierówna, poszarpana blizna, pewnie od topora.

Zjadłbym porządną pleskavicę.

Z serem.

– Musisz być szalony, żeby samotnie wędrować po Pustkowiach Trwogi, przybyszu.

– Jestem tu obcy i nie wiem, czym są Pustkowia Trwogi. Szukam kilkorga swoich i idę przez świat, nie pytając, jak inni zwą lasy i wzgórza, które przemierzam.

– Jak cię wołają?

– Według waszej mowy byłoby to Ulf Nitj’sefni – odpowiadam. U nich imiona nie zawsze mają znaczenie, są rodowe. Przydomki zaś są indywidualne i powstają trochę jak indiańskie imiona. Chciałem zachować własne imię – Vuko, co znaczy po chorwacku „wilk”, ale niestety „vuko” to w jednym z tutejszych żargonów „ptasie łajno”. Przetłumaczyli mi imię na norweski – Ulf to to samo, a na szczęście w mowie Wybrzeża nic nie znaczy, tyle że lepiej brzmi niż „guano”.

– W młodości wiele podróżowałem – powiada Grisma. – Może byłem i w twoim kraju, przybyszu. Jak go zwą?

Uśmiecham się.

– Mój kraj to Chorwacja – mówię bezczelnie i widzę, że mina mu rzednie. – Jest tak daleko, że świecą nad nim inne gwiazdy.

– A bywałeś może w kraju, który zwiemy Amistrand?

Amitraj. Ich znienawidzony wróg. Spluwam na ziemię i unoszę pięść, mamrocząc imię Hinda. Patrzą z aprobatą – zareagowałem prawidłowo. Czy on mnie ma za durnia? Przecież gdybym był amitrajskim szpiegiem, zrobiłbym tak samo.

– Widziałem go – odpowiadam krótko. – I nie chcę widzieć więcej.

Nie wiem dlaczego, ale kiedy podróżuje się po obcych krajach, to po powrocie ludzie przede wszystkim pytają: „co tam jadłeś?”. Sam też o to zwykle pytam. To tak, jakby kulinarne odmienności najwięcej mówiły o obcej kulturze. Zresztą może i tak jest.

Głównie szare, gotowane mięso, lekko zalatujące stęchlizną i dziwnymi korzeniami, które mają zabić smród. Jakieś trąbkowate grzyby, może porosty, kiszone w soli, skrzypiące w zębach niczym guma. Trochę marynowanych warzyw o dziwnych kształtach, kolorach i smakach, ciągnących piwnicą. Solone, suszone paski ryby. Mętne, drożdżowe piwo. Kłącza podobne w smaku do czosnku i zarazem do pora, wyglądające jak tatarak. Przegryza się tym kolejne ociekające tłuszczem i wodnistym rosołem kęsy. Na wpół wyrośnięte, razowe podpłomyki, zgrzytające w zębach od piasku z kiepskich żaren. Tylko nieliczni mogą poszczycić się metalowymi albo bazaltowymi żarnami, które nie kruszą się do mąki, ale Grisma Szalony Krzyk najwyraźniej do nich nie należy.

Piwo ma z sześć procent. Przy tym tempie picia, w ciągu godziny do dwóch większość przy tym stole będzie już pijana.

Bez przerwy dopytują się o wieści ze świata. Wykręcam się, opowiadam jakieś głupstwa. Chcę sprawić wrażenie, że dobiłem do ich brzegu bezpośrednio i nic nie wiem o nowinach. Że mój okręt zatonął i tylko ja ocalałem. Czuję, że pytają z niepokojem. Dzieje się coś niedobrego. Wiedzą, że coś nadchodzi. Czyżby zanosiło się na wojnę? Ich kraj leży na uboczu. Reszta kontynentu została daleko na zachodzie, odcięta przez pustynię i potężny łańcuch górski. Tereny niemal bezludne. Na morzu trzeba pokonać labirynt skalistych, niebezpiecznych wysepek, cieśnin i szkierów, którymi góry schodzą do morza. Żadna flota inwazyjna nie przejdzie. A nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie wlókł armii przez pustynię i góry w tę dzicz. Po co? Po ich okute miedzią wiadra? Szczerbate siekiery?

Pytają, czy nie widziałem wędrownych mnichów w czerwonych płaszczach, o twarzach ze srebra.

Nie widziałem.

A czy nie widziałem szalonych, czarnych jeźdźców o tatuowanych twarzach, całych ubranych w poczerniałe żelazo, na żelaznych koniach? Mówi się, że pojawiają się już coraz bliżej?

Nie widziałem nikogo takiego.

A czy widziałem Obudzonych?

Nie wiem, kim są Obudzeni. Jestem tu obcy, a w moich stronach nikt o nich nie słyszał.

– Wojna bogów jest wszędzie – mruczy Spalony Gniew, rudy, krótko ostrzyżony woj, siedzący naprzeciwko, obok tego porąbanego toporem o imieniu Dębowa Twarz. – Pewnie u siebie zwiecie ich inaczej. Dzieci zimnej mgły.

Kręcę przecząco głową.

Chcą wiedzieć, czy nie widziałem niczego dziwnego podczas podróży przez ich las.

– Nie jestem pewien. Widziałem coś dziwnego, co mnie zaatakowało. Zabiłem to – mówię. – Ale to pewnie zwierzę.

Idę do swoich rzeczy, które ułożono pod ścianą na schludny stos, i wyjmuję zawiniątko. Patrzą na mnie w osłupieniu, kiedy rozsupłuję sznur i odwijam koc. Odrąbana łapa spada z trzaskiem na drewnianą podłogę, pomiędzy święte znaki. Palce wciąż jeszcze trochę się poruszają.

Krzyk. Zrywają się na równe nogi, kobiety i dzieci piszczą, ktoś wykrzykuje imię Hinda, ktoś złorzeczy i wydaje entuzjastyczne, bojowe ryki, ktoś doskakuje i kopie łapę, po czym tchórzliwie chowa się w tłum. Zdziczeli.

Stoję pośród tego zgiełku i powoli, metodycznie składam koc. Prześmierdł odorem padliny i jakby rybą. Trzeba go będzie uprać.

Jedni są wściekli, a inni przerażeni. Królowa jest blada jak prześcieradło i gryzie pięść. Czarne, wole oczy szklą się od łez.

Szok czy jak?

Król woła o włócznię. Podają mu ze stojaka krótkie, masywne drzewce. Rozstępują się. Grisma przydeptuje łapę haftowanym, skórzanym butem i, sapiąc, wbija w nią kute, wąskie ostrze. Powoli i metodycznie. Skóra stworzenia jest śliska, twarda i elastyczna, a trójkątny grot nienadzwyczajnie ostry. Ustępuje niechętnie, wreszcie Szalony Krzyk dopina swego i unosi kończynę, nadzianą na włócznię, wciąż poruszającą palcami, przypominającą zdychającego kalmara.

– Wbijcie to nad bramą. Niech wszyscy Obudzeni zobaczą, co ich czeka. A wy patrzcie, czym jest męstwo. Oto przyszedł tu dziś obcy mąż. Sam przebył Pustkowia Trwogi i daje mi martwego Obudzonego. A wy?

Boją się nawet wziąć od niego włócznię. Przez chwilę nie ma chętnych. Wreszcie występuje długowłosy młodzian o fioletowych włosach i nieprzeniknionej twarzy. Wygląda, jakby był wściekły. Kiedy zamykają się za nim okute wierzeje halli, słychać krzyki na dziedzińcu.

Nie mam pojęcia, czy ich ucieszyłem, ale z pewnością zrobiłem wrażenie.

– Czemu nie wziąłeś głowy? – pyta mnie Grisma.

– Była ciężka – odpowiadam krótko. – Poza tym gryzła.

Parska śmiechem i patrzy na mnie podejrzliwie.

– Jak zabiłeś Obudzonego?

– Zarąbałem.

– Potrafią zabijać spojrzeniem i być w trzech miejscach naraz – krzyczy ktoś. – Żaden człowiek nie może zabić upiora! Żelazo im nie poradzi!

– Poradzi – mówię uspokajająco. – Tylko trzeba się szybko ruszać.

Wracają do stołów, starając się nie stąpnąć na miejsce, w którym przed chwilą leżało moje trofeum.

Patrzę, jak piją chciwie, piwo kapie im po brodach, wsiąka w zarost. Z hukiem odstawiają rogi na stół i krzyczą o kolejne dzbany. Niektórzy spoglądają na mnie z podziwem, inni z zabobonnym lękiem, a jeszcze inni z niechęcią.

Królowa wciąż jest blada jak papier, podbródek jej drży, ale kształtne usta zaciskają się w grymasie uporu i wściekłości. Grisma natomiast zerka na mnie z nadzieją. Chyba.

Nie umiem rozpoznawać ich emocji. To przez te dziwaczne, zwierzęce oczy. Oczy niedźwiedzi, oczy krów, wiewiórek, psów. Oczy zajęcy. W całości wypełnione błękitem, brązem, czernią albo fioletem.

Wraca młody. Chyba jest tu kimś znacznym. Następcą tronu? Siada przy stole i, sięgając po piwo, częstuje mnie ciężkim spojrzeniem. Nie lubi mnie. Uznał za swojego rywala? Odebrałem mu pierwszeństwo?

Patrzę, jak zaciskają się mu szczęki, jak bezwiednie rozdymają nozdrza.

Aktywuję cyfrala. Ot tak, na wszelki wypadek.

 

c.d. w książce

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Galeria
M.Koczańska
Konrad Bańkowski
A.Mason
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Magdalena Kozak
Adam Cebula
Hanna Fronczak
A.Chojnowska
Tomasz Pacyński
KC
J.Grzędowicz
Milena Wójtowicz
Neal Stephenson
Terry Pratchett
< 21 >