Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 10>|>

Nasza odpowiedź Fukuyamie

(„Koniec historii?” – „Niedoczekanie!..”)

 

 

Wszystkie próby sprecyzowania w jakikolwiek sposób oblicza przyszłości wyglądają a posteriori śmiesznie, jeśli nie żałośnie.

Borys Strugacki

 

Mimo wszystko to dziwne, jak magia nadeszłej na miękkich łapach okrągłej daty oddziałuje na umysły zupełnie, zdawałoby się, zdrowo myślących ludzi w rodzaju Waszego pokornego sługi, popychając ich do dziwnych w istocie uczynków. Otóż, nigdy bym nie pomyślał, że zdobędę się na przedstawienie drukiem swoich poglądów na przyszłość ludzkiej cywilizacji; takie, przepraszam za wyrażenie, „soziologische-futurologischen Uebungen”...

„Różni bywają wariaci. Nie, proszę nie wstawać, pana na razie nie wyczytywali. Ja bywałem wariatem wszelakiego rodzaju, poza jednym...” – ale w tym miejscu sprawiedliwość nakazuje przerwać cytat. Albowiem bynajmniej nie poszukiwanie skarbów (którym umyślił sobie zająć się bohater O’Henry’ego), lecz właśnie przepowiadanie przyszłości słusznie zajmuje czołową pozycję w szeregu tych dziedzin, gdzie jako odzież ochronna niezbędna jest czapka z dzwoneczkami.

Każdego, kto wyruszy na edukacyjną wycieczkę śladami niezapomnianego Louisa Siedłowego, porazi nie tyle nawet niedorzeczność dosłownie wszystkich obrazów (i szkiców) Opisywanej Przyszłości, ile autorstwo niektórych z nich. Mendelejew, dla którego najbardziej skomplikowanym problemem technicznym przyszłości w dwudziestym wieku była utylizacja ogromnej ilości nawozu (przecież pogłowie koni, rzecz jasna, będzie nadal rosnąć w dotychczasowym tempie); Einstein, oznajmiający dokładnie na dwanaście lat przed Hiroszimą, że do praktycznego wykorzystania energii atomowej dojdzie za jakieś sto lat – w żadnym wypadku nie wcześniej; Bernard Shaw, który mapę polityczną przyszłej Europy widział tak: „Francja i Niemcy? To stare nazwy geograficzne... Pod nazwą Niemcy rozumie pan oczywiście szereg republik radzieckich czy też quasi-radzieckich, położonych między łańcuchem Uralu a Morzem Północnym. A to, co nazywa pan Francją – to oczywiście rząd w Nowym Timgadzie – zanadto zajęty swoimi afrykańskimi sprawami...”. Tę listę można, na życzenie, kontynuować w nieskończoność. A jeśli w próbach przepowiedzenia przyszłości nawet najświetniejsze umysły swoich czasów bezustannie trafiają kulą w płot – to na co ma liczyć taki wariat jak ja?

No, przede wszystkim wariatowi nie warto grać z mądrymi na ich boisku i według ich reguł – bo sprawę oczywiście przegra; ale wygłupiając się po swojemu, po wariacku, można niekiedy dojść do wielce interesujących rezultatów... Przypomnijcie sobie, na przykład, klasyczną anegdotę o pijanym, który szukał zgubionego klucza pod latarniami – bo „tam jaśniej”? Jeśli się nad tym zastanowić, wybrana przez niego intuicyjnie strategia poszukiwań wcale nie jest tak głupia, jak się wydaje na pierwszy rzut oka: przecież w egipskich ciemnościach, tam gdzie światło latarni nie dociera, kluczyka i tak się nie znajdzie, nawet jeśli on tam jest... I tak, na początek, opierając się na smutnym doświadczeniu poprzedników, wydzielmy obszary „nieoświetlone” (gdzie szukanie po prostu nie ma sensu) i „oświetlone” (gdzie rezultat – to kwestia szczęścia).

 

 

PRÓBY PROGNOZY SPOŁECZNO-POLITYCZNEJ

 

Zły ten metropolita,

co nie był zampolitem

i zły ten zampolit,

co nie jest metropolitą.

E. Łukin

 

Wypada stwierdzić, że tak nauka, jak i beletrystyka, wykazały całkowitą niezdolność przewidzenia jakichkolwiek znaczących cech społecznego ustroju naszego wieku. Owszem, czasami jakieś tam detale się zgadzają – jednak te zbieżności wręcz uwydatniają jaskrawą niezgodność ogólnych obrazów prognozowanej i rzeczywistej przyszłości. Pamiętacie bardzo głośną swojego czasu, a dziś prawie zapomnianą antyutopię Kabakowa „Ten, który nie wrócił”? Saperskie łopatki i zaliczenie awangardzisty Schnitke w poczet oficjalnych klasyków udało mu się przewidzieć – ale we wszystkich istotniejszych punktach prognozy – pełna klapa.

Jak zapamiętają dwudziesty wiek podręczniki historii? Przede wszystkim – to czas realizacji idei socjalistycznej w formie reżimów totalitarnych. Totalitaryzm rodził się wielokrotnie i niezależnie, na zupełnie różnych gruntach narodowych i ekonomicznych – od wysoko rozwiniętego kapitalizmu w Niemczech do czystego feudalizmu w Korei (to znaczy: o żadnym „tragicznym przypadku”, który zwalił się nam na głowę w zaplombowanym wagonie, mowy być nie może – zaistniał obiektywny, ogólnoświatowy trend). Wszystkie te reżimy przeżyły gwałtowny rozkwit, a potem bardzo szybki – w skali historycznej – krach. Tak więc ani pierwszego (samych narodzin totalitaryzmu), ani drugiego (gwałtowności jego rozpadu) przewidzieć nie mógł nikt...

Uprzedzę w tym miejscu oburzone okrzyki: „A co z Zamiatinem?! A Orwell?.. A...?” – nic, to wszystko po prostu nie ma związku ze sprawą. Mówiąc dokładniej – ma, ale jedynie w tej części, która wychodzi poza ramy konkretnej socjologicznej prognozy. I o ile historia Cincinnata C. będzie poruszać ludzi, dopóki istnieje literatura piękna, to Orwellowską agitkę z całą pewnością czeka takie samo zapomnienie, jak inny „bestseller wieku” – „Co robić”: po upływie trzech dziesiątek lat – kiedy wymrze pokolenie Europejczyków, zmuszone przerabiać „1984” w ramach programu szkolnego – o Wielkiej Antyutopii nie będzie pamiętał nikt oprócz bibliografów... Ale wróćmy do rzeczy.

Zupełnie oczywiste jest, że antyutopie lat dwudziestych (w rodzaju zamiatinowskiej) tylko post factum wydają się nam „powieściami-przestrogami”. W rzeczy samej była to przeciągnięta ponad wszelką miarę polemika z technokratycznymi utopiami minionego, dziewiętnastego wieku. Ale jaki, powiedzcie sami, związek mają te zautomatyzowane, chirurgicznie sterylne światy chłodnego rozumu (w rodzaju tego, którym włada Dobroczyńca) z całą tą stalinowsko-Kim-Ir-Senowską nędzą, z pańszczyźnianymi kołchoźnikami i talonami na buty? Zamiatin i Huxley kontynuowali swoją – całkowicie wirtualną – dyskusję z Wellesem, w żaden sposób nie kojarząc jej z procesami społecznymi wokół siebie; to nie zarzut – oni rozwiązywali swoje własne zadania, a socjologiczna analiza istniejących realnie systemów totalitarnych in statu nascendi w zakres tych zadań po prostu nie wchodziła.

Leitmotywem kolejnej generacji antyutopii (od Orwella do Zinowiewa i Wojnowicza) stała się absolutna niezniszczalność totalitaryzmu. („But, depczący twarz człowieka, jest wieczny)”. Próby pokonania totalitaryzmu przy pomocy deus ex machina (jak w „Godzinie Byka”) wzmacniały tylko poczucie beznadziei: „Tak, kochani, to już na zawsze...” Były tu jednak istotne niuanse.

„1984” po raz pierwszy wpadł mi w ręce w czasach studenckich – w połowie lat siedemdziesiątych; do opisanego w nim czasu pozostawało mniej niż dziesięć lat i było absolutnie jasne, że autor w swojej prognozie grubo spudłował. W ogóle, jak pamiętam, powieść robiła wrażenie przede wszystkim na pannach: kamera numer sto jeden i niemożliwość bzyknięcia się bez zezwolenia partkomu – ten zestaw okropności działał na dziewczyny niezawodnie. Jednak dla sceptyków i pragmatyków mojego rodzaju oczywiste było, że homunkulus imieniem „Angsoc”, troskliwie wyhodowany przez Orwella w probówce zachodnich stereotypów, to istota absolutnie niezdolna do życia; wrzucona w brutalną rzeczywistość zdechnie dokładnie tak samo jak żałośni wellesowscy Marsjanie.

Przecież tylko człowiek z zachodu mógł przeoczyć, że „teleekrany” – fundamentalny element systemu totalitarnej kontroli – będą się bezustannie psuły; i kupić ich za naftę na „zgniłym Zachodzie” też się nie da – z powodu braku takowych, ot, w czym problem... Jak będzie pracowała w warunkach socjalizmu (choćby angielskiego, choćby jakiego bądź) służba „telenaprawy”, tłumaczyć – mam nadzieję – nie trzeba: przyjadą do awarii, rozwalą ścianę – a potem szukaj wiatru w polu. Oczywiście, normalny obywatel chętnie da im w łapę, żeby przepalony teleekran w jego mieszkaniu odhaczyli w rozpisce jako naprawiony; a ponieważ części zamiennych i tak nie ma, a z roboty sprawozdanie napisać trzeba – będą brali, ku obopólnemu pożytkowi; no, a złote rączki z właściwego resortu zaczną za dostępną opłatą podłączać chętnych do zamkniętych sieci telescreenowych dla kierownictwa, po których nocami krążą pornuchy produkcji malabarskiej (czy gdzie tam oni wojują).

W dalszej kolejności na pewno się okaże, że i te części do teleekranów, które są, produkuje się (dla wszystkich trzech imperiów!) w tym samym Malabarze; o żadnej „wojnie” tam, oczywiście, mowy nie ma – za to są ambasady, rezydentury i inne „instytucje zagraniczne”, wchłaniające wszystkich co do jednego krewniaków władzy. (Mała dygresja: ideowy... nazwijmy go – dziwak starej daty podsuwa naczelstwu projekt udoskonalenia sieci teleekranów, pozwalający ograniczyć zakupy techniki z importu i zaoszczędzić dla Ojczyzny walutę; a naczelnik ma siostrzeńca, który jak raz siedzi w Malabarze na tych zakupach... Towarzyszu Gelman, towarzyszu Lipatow, au-u!!)

Inna sprawa – to „Przepastne wyżyny” i będąca ich kontynuacją seria Zinowiewskich antyutopii. To tak, to co innego... Nie ręczę za „Fausta” Goethego, ale że „ta sztuka jest bardziej na naszą miarę” (o cały rząd wielkości), niż rozreklamowany na całą planetę horror angielskiego socjalisty – nie ulega wątpliwości; bardziej wszechstronnej i wyczerpującej anatomii „realnego totalitaryzmu” nie spotkałem ani przedtem, ani potem. Mur, który Zinowiew w swoich książkach beznamiętnie wzniósł na drodze całej wcześniejszej historii świata – żeby ta „wstrzymała swój bieg”, wyglądał na absolutnie niezniszczalny; jego konstrukcja była wykonana tak dokładnie, bez najmniejszych nieszczelności, że nawet nie szukałeś dziury; porządnie był zrobiony – co tu gadać...

Najciekawiej się zrobiło, kiedy ten mur runął wprost na naszych oczach – nagle i jakby bez żadnych widocznych przyczyn. Autor tak ciężko się obraził (na historię? na Homeostatyczny Wszechświat?) za swoje zrujnowane dzieło, że zachował się nieadekwatnie: jął przepowiadać, że to tylko manewr (zobaczycie, niebawem komunizm stanie się o wiele okrutniejszy!), został bywalcem wszelkich komunistycznych spędów... Przecież on tak przekonująco uzasadnił, dlaczego ten koszmar nieuchronnie stanie się „świetlaną przyszłością” całej ludzkości – a tutaj taka wpadka... przykro, sami rozumiecie! Jak rany, powstaje wrażenie, że dzisiejszy Zinowiew oddałby prawą rękę (a zresztą i ważniejsze części ciała) za to, żebyśmy wszyscy jutro rano obudzili się przy dźwiękach radzieckiego hymnu z radiowęzła – przy czym nie z miłości do tego samego Ibanska, z Zarządcą – Zaibanem na czele (jaka to tam miłość), a jedynie dlatego, by nie przyznać się do nietrafności swojej super-przekonującej prognozy...

I tak: póki totalitaryzm (jako model społeczny) dopiero się tworzył, uparcie go nie zauważali; kiedy natomiast ukształtował się w całej swojej krasie – uznali, że jest wieczny. Ale przecież to samo dzieje się dokładnie ze wszystkimi społeczno-politycznymi nadziejami! No, kto by pomyślał, że właśnie Brytania – żywe wcielenie maksymy „Niech świat runie, ale sprawiedliwości musi stać się zadość!” – okaże się budowniczym nowego światowego ładu, w którym wszystkie podstawy prawa międzynarodowego zostają przekreślone w imię „praw człowieka” (traktowanych przy tym nader wybiórczo, według dwoistego standardu). I rzecz wcale nie w wymysłach danego, socjaldemokratycznego rządu, który najpierw aresztuje legalnie przybyłego do kraju cudzoziemskiego senatora, chronionego paszportem dyplomatycznym, a potem rozpoczyna interwencję przeciw europejskiemu państwu o uznanych przez wszystkie kraje granicach i z wybranym zgodnie z prawem rządem, żeby wesprzeć bunt tamtejszych separatystów. Ważne jest co innego: dziewięćdziesiąt procent Anglików, niby dobrze wychowanych – nie to co my, grzeszni – na Dura lex, sed lexPacta sunt servanda, w pełni popiera to bezprawie: o co chodzi, przecież Pinochet i Miloszevic – to źli chłopcy!... Anglia, pragnąca żyć nie w zgodzie z prawem, lecz wedle uznania – co tu jeszcze można powiedzieć? (To przecież NATOwska agresja przeciw Jugosławii dała władzom rosyjskim carte blanche na „ostateczne rozwiązanie problemu czeczeńskiego”; i dzisiejsze oburzenie Zachodu rosyjskimi działaniami na Kaukazie wygląda humorystycznie: „I tacy ludzie zabraniają mi dłubać w nosie?”)

Albo – coś z innej parafii. W pierwszej połowie wieku mało kto wątpił, że jeśli w przyszłości powstanie nowy ekonomiczny ośrodek cywilizacji, porównywalny z Europą Zachodnią, USA i ZSRR, to będzie nim Ameryka Łacińska (te oczekiwania wyraził, na przykład, Zweig w książce „Brazylia – kraj przyszłości”). Argentyna i inne wiodące mocarstwa kontynentu rzeczywiście rozwijały się w tym czasie w tempie istotnie fantastycznym. Ale kto mógł przewidzieć, że po drugiej wojnie światowej (na której przecież obiektywnie zyskały) wszystkie wpadną w półwieczny letarg ekonomiczny?... Nowy, „pozaatlantycki”, ośrodek cywilizacji (jak to teraz jasno widzimy) rzeczywiście powstał, ale zupełnie nie tam, gdzie oczekiwano: na azjatyckim wybrzeżu Pacyfiku. To właśnie kraje zachodnioazjatyckie dokonały olśniewającego zrywu w dwudziesty pierwszy wiek i nie mogły temu przeszkodzić żadne „trudności obiektywne”: ani to, że Japonii przyszło dźwigać się z radioaktywnego popiołu, ani koszmarne eksperymenty socjalno-ekonomiczne, które na długie lata wykrwawiły Chiny, ani przewlekłe wojny domowe prawie w całym regionie, ani nawet brak jakichkolwiek znaczących zasobów surowców mineralnych – a szczególnie nafty.

No dobrze, Bóg z nimi, z globalnymi prognozami – ale nic sensownego, jak się okazuje, nie sposób przewidzieć nawet w swojej własnej, czysto zawodowej dziedzinie. Pamiętacie, u Strugackich w „Kulawym losie” pisarz Feliks Sorokin, skrywający w czeluściach biurka tajemną Niebieską Teczkę ze swoją najważniejszą powieścią, spotyka Michaiła Afanasjewicza (reinkarnację tego samego); tamten jest w stanie przy pomocy stworzonej przez siebie maszyny (wariant Menzury Zoili) przepowiedzieć przyszłe losy dowolnego tekstu literackiego wyrażone pewnym prościutkim wskaźnikiem, a mianowicie: skrótem „NPLCT” – najbardziej prawdopodobną liczbą czytelników tekstu. Michaił Afanasjewicz bis początkowo neguje swoją tożsamość w takich oto słowach: „...Jakże ja mogę być nim? Martwi umierają na zawsze, Feliksie Aleksandrowiczu. To taka prawda, jak to, że rękopisy palą się doszczętnie. Choćby ON twierdził coś zupełnie przeciwnego”, a następnie odkrywa przed Sorokinem najstraszliwszy wariant losów jego rękopisu, który nawet jemu samemu nie przyszedł do głowy:

”...Przeklęta maszyna może wyświetlić na swoich ekranach nie jakieś mętne uznanie moich, Sorokina, zasług dla światowej kultury i nie dumną, samotną trójeczkę, świadczącą o tym, że kultura światowa jeszcze nie dojrzała do przyjęcia na swoje łono zawartości Niebieskiej Teczki, ale może maszyna wyświetlić na swoich ekranach mocne i okrąglutkie dziewięćdziesiąt tysięcy, oznaczające, że Niebieską Teczuszkę pomyślnie przyjęli, pomyślnie wstawili do planu i wyskoczyła ona z maszyn drukarskich, żeby osiąść na półkach bibliotek rejonowych obok innej makulatury, nie zostawiwszy po sobie ani śladu, ani pamięci, pogrzebana nie w zaszczytnym sarkofagu biurka, lecz w powypaczanych okładkach z przecenionego kartonu.”

No, na temat tego, że w obecnej, komputerowo-sieciowej epoce, rękopisy – bądź co bądź – kategorycznie nie płoną (czy to dobrze, czy źle – to osobne pytanie), długo rozwodzić się nie będę. Zauważę tylko, że po dziś dzień troskliwie przechowuję, jako pamiątkę z epoki, wydruk z maszyny elektronowej (słowa „komputer”, jeśli ktoś zapomniał, w tych czasach nie było w obiegu) „Bajki o trójce”, wykonany akurat w tym samym roku 1982, kiedy powstawał „Kulawy los”; tak więc potencjalnej niezniszczalności rękopisów można się było domyślać już wówczas. Znacznie ciekawiej wygląda w dzisiejszych czasach „mocne i okrąglutkie dziewięćdziesiąt tysięcy.” Rzecz przecież nie tylko w tym, że pogrążył się w niebycie „kraj czytający najwięcej na świecie” ze swoimi nie przystającymi do niczego nakładami. Sama ta liczba – to pamięć o tej minionej, rozczulająco-naiwnej epoce, kiedy pojęcia „bestseller” (wszak wyliczenie NPLCT właśnie tego dotyczy) i „arcydzieło”, o dziwo, naprawdę były powiązane jeśli nawet nie stuprocentową, to całkiem znaczącą korelacją. Strugackim, wychowanym (jak i my wszyscy w tamtych czasach) na Wielkiej Literaturze Rosyjskiej, nawet do głowy przyjść nie mogło, że po upływie dosłownie dziesięciu lat książka zmieni się w dokładni taki sam towar, jak snickersy-pampersy i bombowce-niszczyciele SY-27; że, wkładając należyte sumy w reklamę, można „rozkręcić” w bestseller (z zastrzeżonym NPLCT) wszystko, co się zechce – choćby to był „Koślawy kontra Epileptyk 2”, choćby wspomnienia Moniki Levinsky o smaku clintonowskich wydzielin... Nawiasem mówiąc, ciekawe: kto też spośród niezłych nawet rosyjskich pisarzy może w dzisiejszych czasach pochwalić się dziewięćdziesięciotysięcznym audytorium? No, Pielewin, no, być może Weller... znajdzie się trzeci?

Oczywiście, od czasu do czasu zdarza się, że prognoza się sprawdzi – i te przypadki są ciekawe na swój sposób. Oto, na przykład, Wojnowicz w satyrycznej antyutopii „Moskwa 2042” błyskotliwie przewidział i charakterystyczną postać ojca Zwiezdonia – generał-majora służby religijnej w riasie z lampasami, i tak wytęsknioną przez współczesnych „narodowców” ideę narodową: „Elementy naszej pięcio-jedności: naród, partia, religia, czujność i bezpieczeństwo publiczne”. A przecież było to pisane na długo przed tym, jak komuniści zaczęli masowo uczęszczać do cerkwi, nie wiedząc, którą ręką się przeżegnać (niedawne wiekopomne słowa towarzysza Łukaszenki, odbierającego w Jerozolimie odznaczenie kościelne – „Jestem prawosławnym ateistą!”), a nasz Trzykrotnie Odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru, Orderami Lenina i Rewolucji Październikowej Patriarchat, zmęczony bezcłowym handlem papierosami i poświęcaniem bandyckich marek handlowych, ze wszystkich sił stara się umościć w opustoszałym dopiero co fotelu Wydziału Ideologicznego KC KPZR... Tak więc zaryzykuję przypuszczenie: Wojnowiczowi udała się przepowiednia właśnie dlatego, że szczerze starał się skonstruować nie najbardziej prawdopodobny (jak Orwell i Zinowiew), ale właśnie najabsurdalniejszy, jak się wówczas wydawało, wariant przyszłości: „Komuchy w uścisku z popami, czy ktoś mógłby sobie wyobrazić taką bzdurę...”

No więc, zreasumujmy: w dziedzinie prognoz społecznych, zdaje się, nic nie uda się nam ustrzelić. Pudło. Czego byście nie naprorokowali – „Nie tak będzie, całkiem nie tak”. I, nawiasem mówiąc, jasne jest dlaczego, ale o tym – trochę później.

 

 

PRÓBA PROGNOZY NAUKOWO-TECHNICZNEJ.

 

Oto wkrótce w muzeach zoologicznych pojawią się niezwykłe stworzenia, pierwsze stworzenia z Marsa i Wenus. Oczywiście, będziemy się na nie gapić i łapać się za głowę, ale przecież już od dawna czekamy na te stworzenia, jesteśmy doskonale przygotowani na ich pojawienie.

A. i B. Strugaccy

 

Mamy tu sytuację bodajże tę samą, co w poprzednim przypadku: poszczególne detale się zgadzają (niekiedy bardzo atrakcyjne), przy kompletnej nieadekwatności ogólnego obrazu. Przy tym wiele zależy od tego, na ile skłonni jesteśmy „majoryzować autora”; mówiąc po prostu – dopasowywać rozwiązanie zadania pod znaną już odpowiedź, zamykając oczy na różnice między analogiami i homologiami. Można, oczywiście, uznać, że Swift, opisując, jak mędrcy z Wielkiej Akademii Marzycieli usiłują przekształcić lód w proch, uprzedził i ideę „zimnej syntezy termojądrowej”, i nawet bezowocność półwiecznych już, wielce kosztownych prób jej przeprowadzenia w sposób kontrolowany – jednak zgodzicie się: taka interpretacja będzie mimo wszystko zbyt daleko idąca... Nazywajmy rzeczy po imieniu: lot człowieka na Księżyc w kuli armatniej jest nie bardziej realny (z punktu widzenia fizyki), niż analogiczna podróż Cyrano de Bergeraca na gołębiach – nawet jeśli armatę tę z woli Julesa Verne’a umieścimy na samym przylądku Canaveral. Sławetna maszyna swiftowskich mędrców – to, niestety, nie żaden komputer, a promień cieplny wellesowskich Marsjan i hiperboloid inżyniera Garina – to nie lasery (przy takim założeniu „laserem” można by ochrzcić także legendarne zwierciadła słoneczne Archimedesa, podpalające rzymskie statki).

Najciekawsze, że mnóstwo nowinek technologicznych pojawiło się, jak się okazuje, „w realu” dużo wcześniej, niż odpowiadające im objawienia fantastów. Nie wiadomo czemu skłonni jesteśmy zapominać, że „Nautilus” (sic!) Fultona wyprzedził „Nautilus” Julesa Verne’a o sześćdziesiąt pięć lat. A zgadnijcie, kiedy dokonano po raz pierwszy wystrzelenia rakiety bojowej z łodzi podwodnej, znajdującej się pod wodą? W roku tysiąc osiemset trzydziestym siódmym (nawiasem mówiąc, w Rosji)... Nie, to nie pomyłka w druku: właśnie „osiemset”, tak, tak – „rok śmierci Puszkina”... Jasne, że rakieta to nie był „Posejdon”, a łódź podwodna – nie „Trident”, ale na mnie osobiście ten fakcik wywarł w swoim czasie o wiele większe wrażenie, niż opisy perskich dywanów i marmurowych posągów w podwodnych komnatach kapitana Nemo.

Albo weźmy na przykład telefony komórkowe: pojawiły się przecież w kieszeniach malinowych marynarek ot tak, wymijając się z wszelkimi swoimi książkowymi pierwowzorami. Pamiętacie, jak się między sobą kontaktowali bohaterowie powieści o przyszłości? Zgadza się: za pośrednictwem kolorowych, stereoskopowo-stereofonicznych (a czasami, jak pamiętam, nawet przenoszących zapach) – ale zawsze stacjonarnych wideofonów; były zainstalowane w każdym mieszkaniu i biurze, a jeśli na ulicach – to w specjalnych kabinach. W zasadzie takich wideofonów można by naprodukować choćby dziś – tylko że to okazało się nikomu na nic niepotrzebne, a potrzebne prościutkie i taniutkie komórki... Przy tym nie można powiedzieć, żeby idea osobistej mobilnej komunikacji zupełnie nikomu nie przychodziła do głowy: oczywiście, przychodziła – ale jak! Ot, na przykład „Żuk w mrowisku”: punkt kulminacyjny tajnej operacji, losy świata na włosku, a rozbiegający się na ratunek planecie przywódcy specsłużby umawiają się: „Łączność przez bransoletę!”; z kontekstu jasno wynika, że tym rodzajem łączności u nich tam, w dwudziestym drugim wieku, nawet ta kategoria pracowników posługuje się nie na co dzień... Nawiasem mówiąc, skoro już o tym mowa: pamiętacie, ile czasu trzeba było srogiemu czekiście Kammererowi na odebranie informacji poprzez sieć Wielkiego Wszechplanetarnego Informatorium? Dwie godziny! Powiedzcie to uczniowi surfującemu po Internecie – uśmieje się...

Dyskutować na temat „czy hiperboloid był prototypem lasera” można by do ochrypnięcia, i nikt nikomu niczego nie udowodni; mnie osobiście lista „prototypów” Julesa Verne’a i jemu podobnych przekonuje nie bardziej, niż „współczesne proroctwa” Nostradamusa, który jakoby przepowiedział nie tylko Hitlera, ale i Saddama Husseina. (Skoro już na to zeszło, u barona Munchhausena znajdziemy „proroctwa” jeszcze pokrętniejsze niż verne’owskie: zupełnie jasne jest, że jeleń z drzewkiem wiśni między rogami to produkt inżynierii genetycznej, a „wściekła szuba” jest rezultatem nieostrożnych eksperymentów z fosylizowanym DNA...) Tak więc metodą bardziej produktywną będzie popatrzeć, które z przepowiedni stanowczo się nie sprawdziły.

No cóż, to, że nie opanowaliśmy teleportacji i antygrawitacji, nie stworzyliśmy maszyny czasu, nie spotkaliśmy pozaziemskich istot myślących, jest zrozumiałe – nikt tego, mówiąc szczerze, specjalnie nie oczekiwał; robotów póki co żadnych nie widać – i Bóg tam z nimi; wojny jądrowej – tfu-tfu! – raczej też się nie przewiduje (chociaż wiele osób wciąż z przyzwyczajenia eksploatuje tę mocno już podupadłą złotą żyłę). Ale gdyby w połowie lat sześćdziesiątych ktoś napomknął, że nowe tysiąclecie ludzie rozpoczną wciąż jeszcze nie postawiwszy stopy na powierzchni Marsa – z pewnością by go wyśmiano. Stwierdzenie „Ludzkość wstąpiła w kosmiczną fazę swojego rozwoju” stało w tych latach w jednym rzędzie z „Wołga wpada do Morza Kaspijskiego” (lub – „Komunizm to świetlana przyszłość całej ludzkości”). Niestety! Umęczona stacja „Mir”, którą nie dziś, to jutro zatopią w oceanie, stanie się najprawdopodobniej swego rodzaju pomnikiem nagrobnym „ery kosmicznej” – w ówczesnym jej rozumieniu.

Wcale nie oznacza to śmierci kosmonautyki – wręcz przeciwnie! Niewątpliwie także w przyszłości będzie się rozwijał system satelitów komunikacyjnych; możliwe też, że trzeba będzie sypnąć groszem na globalny system niszczenia zagrażających Ziemi asteroid z uwzględnieniem stacjonowania w Kosmosie. Są i ciekawsze projekty energetyczne – w rodzaju przekształcenia Księżyca w gigantyczną baterię słoneczną czy też wydobywania helu-3 z regolitu księżycowego i z atmosfery Wielkich Planet (gdzie jest go pod dostatkiem) dla potrzeb przyszłej, czystej ekologicznie, energetyki termojądrowej; projekty te mają w sobie dokładnie tyle szaleństwa, ile trzeba dla osiągnięcia sukcesu. Jednak wszystko to, rzecz jasna, nie ma nic wspólnego z kwitnącymi na Marsie jabłoniami, śladami na pylnych ścieżynkach dalekich planet i Wielkim Kręgiem (w komplecie z Gwiezdnymi Wojnami). Epoka otwierająca nowe tysiąclecie okazała się zupełnie nie „kosmiczną”, a prędzej już „komputerową”. (Przypomnę, że dzielni kapitanowie międzygwiezdnych krążowników, kaperów i innych kliperów zazwyczaj wyliczali swój kurs – „Od Ziemi do Bety ...” raczej nie na suwakach logarytmicznych.)

Wielce pouczająca jest w tym względzie historia wojen. Pierwszą wojnę światową rzeczywiście poprzedzał niespotykany w historii zryw w sferze techniki wojennej, kiedy dosłownie w ciągu półtora dziesięciolecia pojawiły się karabiny maszynowe, artyleria dalekiego zasięgu, czołgi, lotnictwo i - gazy trujące. Te ostatnie, nie odegrawszy praktycznie żadnej roli w działaniach bojowych (trzy dziesiąte procenta wszystkich strat), zrobiły na opinii publicznej tak silne wrażenie, że stały się swego rodzaju „znakiem firmowym” pierwszej wojny. Nic dziwnego, że dalszy rozwój techniki wojennej widziano właśnie w tworzeniu broni masowej zagłady: „słoneczny gaz” u Bułhakowa, hiperboloid u Tołstoja (zresztą Garin gazami trującymi też nie gardził), wszelkiego rodzaju promienie śmierci i wojna bakteriologiczna – „w zestawie”; Nabokov, jak sobie przypominam, wykombinował wręcz coś w rodzaju „broni tektonicznej”. Jednak następna, druga wojna światowa, prowadzona była za pomocą wciąż tych samych, starych, dobrych karabinów maszynowych, czołgów i samolotów, co i pierwsza, a jedyna zasadnicza nowość (rakiety balistyczne) nie odegrała żadnej roli strategicznej – jedynie czysto psychologiczną.

Po pojawieniu się broni jądrowej scenariusze przyszłej wojny nie były specjalnie urozmaicone. Pamiętacie, co powinien zrobić żołnierz w wypadku ataku jądrowego? Nie „przykrywać się białym prześcieradłem i czołgać w kierunku cmentarza” – to dobre dla wszelkiej maści mięczaków. A żołnierz powinien „mocno trzymać kałasznikowa w wyciągniętych rękach, aby roztopiona stal nie pokapała wojskowych butów”... Jednak świadomość tego, że „owoce zwycięstwa w wojnie jądrowej będą miały smak popiołu” pomalutku dokołatała się nawet do miedzianych łbów nosicieli miedzianych pancerzy. W sumie ówczesna doktryna wojenna (nazywała się po prostu „doktryną gwarantowanego wzajemnego unicestwienia”) dokonała tego, co było ponad siły pacyfistów wszystkich czasów i nacji: „prawdziwą” wojnę zastąpiła wojna „zimna”, to znaczy wyścig zbrojeń i wojennych technologii. W Europie nastały, zdawałoby się, błogosławione czasy chińskiej dynastii Ming, kiedy to wodzowie, ustawiwszy wojska do bitwy, spotykali się tete-a-tete i rozgrywali czekającą ich bitwę w formie partii szachów – po czym jeden z nich honorowo uznawał się za pokonanego i wojacy rozchodzili się do domów; lub też – zasady pojedynków „bezkontaktowych” na wzór karate, kiedy uderzenie nie jest zadawane, a jedynie „sygnalizowane”.

Ta sytuacja „walki bezkontaktowej” okazała się na tyle niezwykła, że większość moich rodaków, zdaje się, do tej pory nie uświadomiła sobie podstawowego faktu: trzecia wojna światowa już była. W tej wojnie Związek Radziecki ponad czterdzieści lat w pojedynkę walczył z całą resztą świata, i koniec końców, wyczerpawszy swoje możliwości, skapitulował. (Niemców z Japonią, przypomnę, w analogicznej sytuacji rozbito w pył i puch w ciągu nie czterdziestu, a zaledwie pięciu lat). Zgodnie z warunkami tej kapitulacji utraciliśmy nie tylko wszystkie kolonie, ale i znaczącą część naszego odwiecznego terytorium („Porozumienia Białowieskie”), doprowadziliśmy swoją armię do stanu niezdolności do walki (tak że ta któryś rok z rzędu nie może sobie poradzić z garstką kaukaskich bandytów), wypłaciliśmy ogromne reparacje (sławetne sto osiemdziesiąt miliardów, pozostawione w zagranicznych bankach na zdrowie tamtejszej gospodarce – to jeszcze głupstwo w porównaniu z realną wartością tych mózgów i rąk, które uciekły od nas na Zachód)... No a ciekawe, czego byście chcieli – przegrawszy wojnę światową?

I tak, po pojawieniu się broni masowego rażenia, już prawie od stu lat wszyscy spodziewają się, że następna wojna na pewno będzie prowadzona z jej użyciem, i ciągle się mylą. Druga wojna światowa znów była prowadzona przy pomocy zwykłych broni, trzecia okazała się „zimną”, a kampania jugosłowiańska wydaje się otwierać epokę „wojen wirtualnych”, kiedy rzeczywiste działania bojowe nie mają znaczenia – ważne jest tylko, co trafi na monitory CNN. I to jest typowy los prognoz technologicznych, albowiem zazwyczaj okazują się one liniową ekstrapolacją: jeśli wczoraj na świecie istniała jedna jedyna sepulka na trójgenicznych kuatorach, z wiązaniem odwracalnym, a dziś jest ich już dziesięć, to jutro – jasny gwint! – będzie sto, a pojutrze – dziesięć tysięcy...

Takie właśnie było założenie słynnej prognozy Mendelejewa – tej dotyczącej świata, zawalonego po kolana końskim łajnem. Właśnie tak tworzyły się apokaliptyczne przepowiednie z lat siedemdziesiątych, zapowiadające pod koniec wieku zagładę ludzkości spowodowaną zanieczyszczeniem środowiska, i z lat osiemdziesiątych – wieszczące dziesiątki i setki milionów chorych na AIDS (zwróćmy uwagę, że w odróżnieniu od żartownisia Mendelejewa, organizatorzy tych ostatnich kompanii PR zupełnie nieźle się obłowili na rozdmuchanej przez siebie alarmistycznej histerii – całkiem jak komputerowcy na „Problemie 2000”.)

Właśnie dlatego nigdy nie brałem serio wszystkich tych przemądrych „kalkulacji”, do którego to dokładnie roku na Ziemi wyczerpie się ropa naftowa, a do którego tytan z wanadem (wystarczy, na przykład, odkryć źródło naprawdę taniej energii w rodzaju termojądrowej – i problem ropy zostanie rozwiązany raz na zawsze: będzie można eksploatować absolutnie niewyczerpane zasoby piasków roponośnych, których eksploatacja na razie jest po prostu nieopłacalna z punktu widzenia energetyki). Albo weźmy na przykład niezwykle popularną w pewnych kręgach koncepcję „złotego miliarda”, zgodnie z którą kraje rozwinięte będą zużywać im dalej, tym większą część światowych zasobów, okradając resztę ludzkości. To przecież dokładnie te same grabie, na które już kiedyś nadepnęli marksiści w swoich – w ogólności nie pozbawionych logiki – rozważaniach o „stałym ubożeniu proletariatu w miarę rozwoju kapitalizmu”; nawet jeśli nie brać pod uwagę możliwości wprowadzenia do obrotu zasadniczo nowych zasobów (w rodzaju wspomnianego wyżej helu-3 z kosmosu), okaże się, że właściwa energochłonność produktu narodowego w krajach rozwiniętych już zaczęła się obniżać (dzięki technologiom informatycznym), a to, jak należy sądzić, dopiero początek...

Ledwo napisawszy te słowa, mimo woli poczułem się zażenowany – ponieważ to one z kolei okazują się być liniową ekstrapolacją, nijak nie da się jej uniknąć... Zresztą, może zła nie jest sama zasada, a tylko jej realizacja? Jeżeli, na przykład, podstawowy wykres konstruować nie według dwóch punktów (jeden – współczesność, a drugi – „przyszłość”), lecz według bardziej reprezentatywnej ich liczby – może nagle wyjdzie coś sensownego? Innymi słowy: spróbujmy podłączyć się do jakiegoś naprawdę długoterminowego trendu – jeśli, oczywiście, takie trendy w historii cywilizacji w ogóle istnieją. Postęp to będzie, czy też przeciwnie, regres w stosunku do Złotego Wieku – to dla nas bez różnicy, byleby była jakaś anizotropowość w czasie...

 

 

HISTORIA LUDZKOŚCI JAKO KONSEKWENCJA REWOLUCJI TECHNOLOGICZNEJ.

 

Żegnaj na wieki, romantyko,

rzekł jaskiniowiec. Przeminęłaś

z rzeźbioną kością. Teraz strzała

godzi krzemieniem. Bogu tańca

nikt dziś już nie oddaje czci.

Romantyko! Ach, żegnaj mi!

R. Kipling

 

Kiedy przechodzimy do poszukiwania jakichś obiektywnych wektorów w rozwoju ludzkiej cywilizacji, w polu widzenia nieuchronnie pojawia się postęp techniczny. W istocie, spór o to, co stoi „wyżej”: naskalne rysunki z Altamiry, freski Siqueirosa czy mozaikowe panneau „Socjalistyczne współzawodnictwo hutników Donbasu i Uralu” ze stacji metra Kijowska-Okólna – to zajęcie oczywiście bezsensowne; wszystkie systemy filozoficzne, na serio, zostały wymyślone w starożytności, a stopień złożoności kosmogonii stworzonej przez australijskich aborygenów, pozostających do tej pory w epoce mezolitu, jesteśmy w stanie ocenić dopiero teraz... Co innego technika: połóżmy obok siebie kamienny topór, rycerski rynsztunek i karabin snajperski z laserowym celownikiem – i nie ma dwóch zdań, jaki kierunek wskazuje wektor.

Jeśli nie rozpalimy tu płomienia postmodernizmu a la Pluskwa-Gaduła („Z postmodernistami dyskutować nie zamierzam” – jak powiedziałby w tym miejscu gruby Korniejew), to w pełni uzasadnione jest postrzeganie historii ludzkości jako ciągu rewolucji technologicznych. Przypomnę przy okazji, że samo powstanie człowieka jako gatunku biologicznego może być uznane za jedną z takich rewolucji: Homo habilis („Człowiek zręczny”) anatomicznie niczym nie różnił się od współczesnych mu gatunków gracylnych australopiteków – jedynie zdolnością do wytwarzania kamiennych narzędzi.

Co prawda, od razu powstaje pytanie: które z technologicznych innowacji zasługują na dumne imię Rewolucji, a które „pasują jak wół do karety”. Wykorzystanie ognia – rewolucja? Jasne, rewolucja, i to jeszcze jaka! Koło? – bez dwóch zdań! Łuk, pierwsza broń dalekiego zasięgu? – a jakże! A żegluga morska...? A proch...? A antybiotyki...? A... Wpadła mi w ręce rozprawa, w której tych „rewolucji” wyróżniono ponad trzydzieści sztuk! Jasne, że przy takim podejściu można byłoby wyliczyć i sto trzydzieści – to i tak najczystszej wody subiektywizm; ale jak, powiedzcie sami, ocenić według ujednoliconej skali rzeczywiste znaczenie dla cywilizacji lasera, poziomego warsztatu tkackiego i krzesiwa do krzesania ognia? Spróbujmy więc podejść od drugiej strony: najpierw wyodrębnimy te etapy historyczne, kiedy w sposób rewolucyjny, skokowo, zmieniała się jakość życia ludzi – a następnie zestawimy te socjologiczne i ekonomiczne zmiany z określonymi technologiami.

Takie większe socjalno-ekonomiczne skoki wymienia się trzy. Pierwszy to rewolucja neolityczna, która upamiętniła się przejściem od gospodarki przyswajającej do wytwórczej (od polowania i zbieractwa do uprawy roli i hodowli bydła). Od tego czasu widmo śmierci głodowej, jeśli nawet zbliżało się do ludzkich siedzib, to tylko epizodycznie. Co do tak integralnego wskaźnika jakości życia jak jego średnia długość, to, jak się uważa, w tym właśnie czasie wzrosła ona z dwudziestu kilku do czterdziestu lat, bez uwzględnienia śmiertelności dziecięcej. (Istnieje hipoteza, że znaczącą rolę odegrała tu zmiana rodzaju infekcji, dominującego w ludzkich populacjach – skutek uboczny udomowienia bydła. Wcześniej główną rolę grały tzw. „powolne” infekcje typu AIDS lub trądu, z dawien dawna przystosowane do człowieka i formalnie nie śmiertelne, jednak już około wieku dwudziestu lat doprowadzające jego organizm do ruiny. Od bydła domowego człowiek przejął nowe, tzw. „szybkie” infekcje typu ospy – osoba zarażona albo od razu umiera, albo zdrowieje, nabywając trwałą odporność. Rzecz jasna, że od „szybkich” infekcji umierali w pierwszej kolejności ci, którzy już byli dotknięci „powolnymi”; w rezultacie neolityczne epidemie ospy „wyczyściły” i tym samym uzdrowiły ludzkie populacje – ukłony dla A.Gromowa z jego „Rokiem leminga”! Po tym właśnie ludzie zaczęli dożywać wieku czterdziestu lat i pojawił się pierwszy wyż demograficzny. Tak więc ludzkość w pewnym sensie zawdzięcza swoje istnienie... ospie!)

Drugi skok jakościowy to rewolucja przemysłowa czasów nowożytnych. Trzeci – to odbywające się na naszych oczach w krajach rozwiniętych przejście do społeczeństwa postindustrialnego. (Społeczeństwo postindustrialne rozumiemy tu zupełnie standardowo: „Formacja społeczna, która, w myśl szeregu teorii, zastąpi kapitalizm i socjalizm („społeczeństwo industrialne”). Charakteryzuje się przytłaczającą przewagą (do dziewięciu dziesiątych) zatrudnionych w sferze „przetwarzania informacji”, ustaniem wzrostu liczby ludności i przestawieniem gospodarki na zaspokojenie potrzeb w przeważającej części kulturalnych „ – „Słownik filozoficzny”, 1980).

Piękna liczba – trzy!... Jeśli zapytać ucznia ze starszych klas, z jakich nie sprowadzających się do siebie nawzajem substancji składa się otaczający nas świat, to uczeń ów winien w zasadzie bez zająknienia odpowiedzieć: „Z materii, energii i informacji”. Rozważmy więc z tego punktu widzenia trzy wymienione wyżej rewolucje.

Rewolucja neolityczna – to rewolucja „w materii”: pojawienie się nieistniejących w naturze substancji – niesamorodne metale, ceramika, szkło, tkaniny; właściwie, od tej pory w ciągu całej dalszej historii odkryto tylko jeden zasadniczo nowy rodzaj materii – plastiki. Tu także, bez specjalnego naciągania, moglibyśmy wymienić również nieistniejące w naturze stworzenia – zwierzęta domowe i rośliny hodowlane (w tym na przykład drożdże piekarskie). Rewolucja przemysłowa czasów nowożytnych – to rewolucja „energetyczna”: zrealizowano „zakazane” dla procesów naturalnych przekształcenie energii cieplnej w mechaniczną (maszyna parowa) i wykorzystanie zasymilowanej energii ekosystemów z przeszłości (spalanie paliw kopalnych). Obecną zaś rewolucję technologiczną wszyscy nazywają – „informacyjną”. Przyjęto wiązać ją z pojawieniem się komputerów (uznając je za impuls wyjściowy, analogiczny do wynalezienia regulatora Watta w poprzedniej, „energetycznej”, rewolucji); jednak wcale nie mniej ważne są biotechnologie, w rodzaju inżynierii genetycznej czy też klonowania, oparte na sterowaniu informacją dziedziczoną. (Symboliczne jest, że naukowe fundamenty tych technologii – cybernetyka z jednej strony, a rozszyfrowanie kodu genetycznego z drugiej – zostały położone praktycznie jednocześnie, w latach pięćdziesiątych.)

Ma się rozumieć, proponowany model: „Neolit – materia, epoka nowożytna – energia, współczesność – informacja” bardzo upraszcza rzeczywistość: jak w jego ramach sklasyfikować, na przykład, opanowanie ognia? Zgodnie ze swym charakterem powinno „podpadać pod” rewolucję energetyczną, ale przecież miało miejsce na długo przed neolitem... Tu jednak można by zaoponować, mówiąc, że ogień to zjawisko przyrodnicze i dlatego jego „obłaskawienie”, przy całej doniosłości tego procesu, rewolucji w ścisłym znaczeniu nie stanowi: przecież pojęcie rewolucji wiążemy właściwie z odkryciem substancji i procesów, zasadniczo nie istniejących w przyrodzie (mówiąc wcześniej o zwierzętach domowych i roślinach jako o elemencie rewolucji neolitycznej, mamy na myśli nie samo udomowienie, lecz wytworzenie ras hodowlanych i gatunków uprawnych, które niezdolne byłyby istnieć samodzielnie, w naturalnych ekosystemach).

Znów jednak – rewolucja energetyczna zupełnie nie przeszkadza w stwarzaniu nowych rodzajów materii (plastiki), a informacyjna – nowych źródeł energii (energia termojądrowa). Chodzi tylko o to, że w społeczeństwie industrialnym celem jest zwiększenie produkcji energii (pamiętacie wykresy Klubu Rzymskiego?), a w postindustrialnym nacisk zostaje przeniesiony na optymalizację zarządzania istniejącymi zasobami energii; doprowadziło to już do zmniejszenia energochłonności właściwej produktu narodowego w państwach rozwiniętych, a w perspektywie jest w stanie spowodować globalne zmniejszenie całkowitego zużycia energii. (Interesująca analogia: w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ekolodzy, de facto, sprowadzali całe funkcjonowanie ekosystemu do przepływów energii w łańcuchach pokarmowych, skrupulatnie wymierzając – ile kalorii zawiera grządka ostnicy, ile suseł, a ile orzeł z pisklętami. Obecnie coraz większą uwagę ekologów przyciągają „nieliniowe” oddziaływania wzajemne, których nie da się sprowadzić do prostej energetyki. Dobry przykład – to selektywne wyjadanie przez zwierzęta kopytne młodych siewek drzew; w rezultacie zwierzęta te, stanowiące w bilansie energetycznym ekosystemu znikomy procent, radykalnie zmieniają postać krajobrazu, przeciwdziałając naturalnemu zarastaniu przez las najbardziej wydajnych, stepowych pastwisk.)

Nie sądzę, byśmy byli zdolni przewidzieć konkretne szczegóły nieuchronnych przemian społecznych, wywołanych przez rewolucję komputerową: z pewnością wiele spraw, które wydają nam się absolutnie drugorzędne, okaże się mieć w rzeczywistości decydujące znaczenie – i na odwrót. Ile już napisano (w tonacji wyraźnie panikarskiej) o komputerowych psychozach, o dzieciach pogrążonych w cyberprzestrzeni do zupełnej utraty świadomości, i tak dalej. A oto, dla przeciwwagi, taki niepodlegający wątpliwości szczególik: wiadomo, że na formowanie kory półkul mózgowych – a właśnie ona okazuje się być „siedliskiem osobowości” – gigantyczny wpływ wywiera rozwijanie precyzyjnej motoryki palców (właśnie dlatego dziecko koniecznie powinno rysować, wyszywać i temu podobne). Podstawowym, wiodącym rodzajem tej motoryki jest obecnie pisanie. Tymczasem współcześni uczniowie prawdopodobnie będą ostatnim pokoleniem, które potrafi pisać litery na papierze (albo na ścianie windy); następne będą już nawet nie „pukać w klawiaturę i klikać myszką”, ale wręcz dyktować komputerowi – jak to się mówi: nie przykładając ręki. Co za tym idzie, i ich mózgi nieuchronnie będą skonstruowane nieco inaczej – w najbardziej dosłownym, jakie by nie było, znaczeniu: i są poważne podstawy, by podejrzewać, że mózgi te w rezultacie okażą się wyraźnie prymitywniejsze od współczesnych. Pewnie, że może to być i lepiej („Błogosławieni ubodzy duchem...”), ale jakoś tak... przykro...

W zasadzie przewidywanie szczegółów jest tu tak samo bezużyteczne, jak i wszędzie; wróćmy lepiej do naszego uogólnionego trendu. I tak dysponujemy następującym ciągiem wydarzeń w czasie: dwa i pół miliona lat temu – pierwsze narzędzia kamienne we Wschodniej Afryce; dwanaście tysięcy lat temu – pierwsze kultury neolityczne na terenie „Żyznego półksiężyca”; trzysta lat temu – rewolucja przemysłowa w Europie; nasze czasy – rewolucja informacyjna. Jeśli odłożyć te wartości na osi odciętych, i przyjąć – na poziomie czysto intuicyjnym – że każda z tych rewolucji zmieniała „jakość życia” (rzędną) w porównywalny sposób, to otrzymujemy prostą zależność logarytmiczną z korelacją 0,98 – co jest niezłym wynikiem. No i cztery punkty na wykresie to nie to samo co dwa („dwa kara to nie jedno karo”), tak że można zaryzykować i ekstrapolację...

No, to kiedy mamy się spodziewać następnej, „Czwartej technologicznej” rewolucji? Będziecie się śmiali, ale – opierając się na naszym wykresie – za siedem-osiem lat! To, ma się rozumieć, dużo mniej niż margines błędu, czyli że ... może ona już nadchodzi? A że to funkcja logarytmiczna, więc piąta, szósta itd. będą następowały jedna za drugą, zlewając się w nieprzerwaną kaskadę... jak to rozumieć? Wygląda na to, że to wszystko do niczego, i wartości prognostycznej ten model nie posiada... Chociaż – zależy jak na to spojrzeć.

Jak pamiętam, w połowie lat dziewięćdziesiątych pojawiła się koncepcja amerykańskiego politologa Fukuyamy – „Koniec historii?”; że niby to wraz z zakończeniem globalnej wojennej rywalizacji między Zachodem a blokiem sowieckim oraz z wejściem w epokę postindustrialną, historia ludzkości – rozumiana jako pewien ruch postępowy – dobiegła końca i teraz będziemy do końca świata dryfować bez steru i żagli w takim bezkresie... Model ten wydał mi się wówczas dość ubogi. Skąd wielce uczony analityk Departamentu Stanu ściągnął ideę podstawową, widać było gołym okiem: bynajmniej nie z Hegla (na którego się powołuje), lecz ze strategicznych gier komputerowych typu „Civilization”. Kto grał – z pewnością pamięta: ich końcowa faza zawsze jest niewymownie nudna. Nerwowe podniecenie Wielkiej Wojny z Głównym Przeciwnikiem, kiedy u brzegów majaczą nieprzyjacielskie cruisers, na tyłach rozrabiają native guerrilas, a gnębiona wojennymi podatkami ludność nieustannie urządza civil disorders – już za nami; nasza sprawa jest słuszna, wróg rozbity, zwycięstwo po naszej stronie; cisza i spokój – statek kosmiczny na Alfę Centaura już wyprawiony, a ty, w oczekiwaniu jego przylotu i podsumowania finalnego ratingu, tępo dobudowujesz po miastach i wioskach swojego – obecnie wszechplanetarnego – imperium brakujące uniwersytety i elewatory lub też odkrywasz psu na budę już niepotrzebne Future Technology-11, -12, etc – rzeczywiście, nuda śmiertelna, naturalny „Koniec historii”... Tu warto zauważyć, że moim zdaniem „nowa generacja gier komputerowych” – zasadniczo, jako gatunek – stoi gdzieś w jednym rzędzie z młodzieńczymi pryszczami i wąchaniem kleju na stryszku szkoły zawodowej; Nie mam nic przeciw samym grom Sida Meiera, ale kiedy nową generację jego „strateguszek” usiłują mi wcisnąć jako poważny model socjologiczny...

Tym niemniej, jakieś racjonalne ziarna można, przy dobrej woli, wyszukać w absolutnie dowolnej koncepcji, i model Fukuyamy nie jest wyjątkiem. Wygląda na to, że przewidział on, iż technologiczny etap rozwoju cywilizacji, ogólnie rzecz biorąc, bliski jest końca. Tylko że końca historii to w żaden sposób nie oznacza – prędzej już na odwrót: zakończyła się Prehistoria ludzkości, prawdziwa Historia dopiero się zaczyna. Właśnie rewolucja informacyjna wyprowadza cywilizację na zasadniczo nowy poziom... (Zresztą, może to nowe – a może zupełnie zapomniane stare: „Na początku było Słowo” – a co to jest Słowo, jak nie Informacja?) Możliwe, nawiasem mówiąc, że różnica między obecną rewolucją, a dwiema poprzednimi – jej „kaskadowość” – jest związana właśnie z cechami informacji jako takiej: to Lapunow, jak pamiętam, precyzyjnie wykazał, że do informacji, w odróżnieniu od materii i energii, nie stosują się prawa zachowania, to znaczy może ona być stworzona od podstaw – lub też, przeciwnie, bezpowrotnie utracona; dlatego właśnie Akt Stworzenia dla człowieka możliwy jest jedynie w dziedzinie informacji – w sferach materii i energii jest to prerogatywą Demiurga.

Cóż to za nowy poziom, na który nas w najbliższym czasie wyprowadzi (lub też – niezauważenie dla nas, wyprowadziła) rewolucja informacyjna? No to pytanie na rozgrzewkę: jest na świecie materia, energia i informacja – a co jeszcze? I do tego – w jakiś sposób związane z informacją...

Entropia (w rozumieniu nie clausiusowskim, a broulionowskim)? Czas – który według Prigogine’a jest po prostu „niepokonaną barierą entropii”?

Słuchajcie, a ja chyba się domyślam: jeszcze jest – Magia! Jednym z najbardziej oczywistych kierunków rewolucji informacyjnej stanie się stworzenie magicznych technologii...

No i co się tak na mnie gapicie, jakbym w samym środku proszonego obiadu nagle postanowił wysmarkać się w róg obrusa?

 

 

MAGIA JAKO NAJWYŻSZE I OSTATNIE STADIUM TECHNOLOGII

 

– ...Cały ten pański łańcuch okoliczności bardzo łatwo może ulec przerwaniu: jastrząb może przecież nie przelecieć we właściwym momencie lub wylądować o sto kroków od sadzawki.

– Na tym właśnie polega cała sztuka. Na Wschodzie, aby być wielkim chemikiem, trzeba umieć kierować przypadkami – i tam to potrafią.

A. Dumas

 

Nie będziemy tu, rzecz jasna, mówić o rozwałkach na trzecim podziemnym poziomie zaczarowanego zamku Darkmoon, gdzie szlachetnie siwowłosy wizard z nieczesaną – zgodnie z kanonem swirydowskim – brodą wali na przemian to fireballami, to ice-stormami w kędzierzawego, kruczowłosego necromancera, tchórzliwie kryjącego się za zaklęciem Shield of Force. Magię – tu i dalej – definiuję po prostu jako metodę bezpośredniego oddziaływania przy pomocy obiektów informacyjnych na obiekty materialne. W zasadzie ludzie próbowali się tym zajmować od niepamiętnych czasów (rzucił kopią w rysunek na ścianie pieczary – ubił odyńca; dźgnął szpilką woskową figurkę wroga – a żebyś, gadzino, dostał kolki nerkowej), jednak żadnych społecznie doniosłych skutków to wszystko, rzecz jasna, nie miało – inaczej stworzylibyśmy po prostu inny rodzaj cywilizacji. Jednak w naszych czasach sytuacja się zmieniła: dzięki wzrostowi (o całe rzędy wielkości) informacyjnej spójności współczesnego świata pojedyncze akty magiczne zaczęły powodować globalny rezonans. Wszystko wskazuje na to, że niezauważenie dla samych siebie wstąpiliśmy w magiczną fazę rozwoju cywilizacji. Wyjaśnię na paru przykładach – co mianowicie mam na myśli.

Do klasyki przeszła już historia o tym, jak po wejściu na ekrany filmu „Wag the dog” prezydent Clinton po prostu wcielił w życie jego temat: zabrał się do bombardowania Iraku w jednym, jedynym celu – żeby odwrócić uwagę od swego odrażającego cudzołóstwa; a już rok później taki sam konflikt rozegrał się z udziałem kraju, wprost (choć żartem) wymienionego przez autorów filmu – Albanii. Dam głowę, że tak około piętnastego wieku autorzy nie uniknęliby stosu lub co najmniej „profilaktycznej pogawędki” z Inkwizycją... Znaczenie filmu dla losów świata wyczerpująco przepowiedział jego tytuł (oto właśnie – „prawdziwe imię”, prawdziwa Magia Słowa!), tak że ewentualne sprzeciwy typu: „Zbieg okoliczności!..” po prostu odsuwam na bok jak opróżnioną szklankę.

Sedno sprawy w tym, że autorzy nie przepowiadali przyszłości, lecz właśnie stworzyli ją – w sposób zamierzony czy niezamierzony; i to jest jedyny sposób na sporządzenie trafnej prognozy. Przy tym zwróćcie uwagę: i „Wag the dog”, i „Moskwa 2042” – to satyra; wygląda na to, że kreowanie przyszłości lepiej wychodzi tym, którzy nie traktują tego zadania zbyt poważnie. Tak samo słuszne jest i stwierdzenie odwrotne: mistyczne wypociny Pielewina – od „Mittelspiel” do „Generation ’P’” – to w rzeczywistości najczystszej wody „produkcyjniaki”, gdzie technologia oddziaływania obiektów informacyjnych na materialne opisana jest tak samo szczegółowo i wiarygodnie, jak współdziałanie służb lotniska u Hayleya, metodyka poszukiwania złota u Kuwajewa czy też praca rezydentury GRU u Suworowa.

Albo przykład z zupełnie innej dziedziny... Jasne jest, że wahania notowań giełdowych na rynku papierów wtórnych to tylko efekt impulsów elektromagnetycznych w sieci komputerowej światowych centrów finansowych, w żaden sposób niezwiązany ze światem rzeczywistym; przecież to nawet nie pieniądze (w rozumieniu marksistowskim)! I oto, bawiąc się tymi efektami impulsów, wielki finansista i filantrop, Soros, na oczach najczcigodniejszej publiki rozwala – na prostej drodze! – najstabilniejszy system południowo-wschodniej Azji i wywołuje tam rozruchy, w trakcie których płoną zupełnie materialne magazyny i komisariaty policji i giną ludzie z krwi i kości. Tak więc w moich oczach Soros – to niewątpliwie mag, necromancer z pełnym wyposażeniem.

I nie chodzi tu wcale o niego samego. Z kontaktów z ludźmi, mającymi styczność z ekonomią, wyniosłem mocne przekonanie, że współczesne światowe finanse w ogóle funkcjonują według zasad zupełnie magicznych: będąc strukturą czysto informacyjną, tym niemniej w całej pełni dyktują zachowanie „rzeczywistemu sektorowi ekonomii” – a nie na odwrót, jak to było z dawien dawna. Kontrolując całkowicie wirtualny świat giełd kapitałowych, kraje rozwinięte (a przede wszystkim Stany) osiągnęły wielką wprawę w braniu, w sposób całkowicie naturalny, pieniędzy z osławionego słupka, gwałcąc wszelkie zasady ekonomii – czy to marksistowskie, czy to sachsowskie. Złe języki od dawna już twierdzą, że jedyny amerykański towar, który jest rzeczywiście konkurencyjny na światowym rynku (biorąc pod uwagę stosunek kosztów własnych do jakości) to kolorowy papier z portretem Franklina. Gdyby któregoś pięknego dnia przedstawić wszystkie te weksle do zapłaty, to gospodarka USA wyłoży się piękniej niż wszelkiego rodzaju MMM; to jednak nie wydarzy się nigdy – po to właśnie istnieje Soros i jego koledzy-nekromanci.

Nagły i wydawałoby się całkowicie bezprzyczynowy upadek ZSRR to oddzielny poemat w siedmiu pieśniach. W jaki sposób udało się, w ciągu jakichś trzech lat, nie wywołując realnego oporu żadnej choć trochę znaczącej grupy społecznej, przeobrazić „imperium zła w bananową republikę zła, importującą banany z Finlandii?” Zgodzicie się, że normalne państwa tak się nie zachowują w żadnych wojenno-gospodarczych okolicznościach; tak zachowuje się jedynie Twierdza Sił Ciemności w Zaczarowanej Krainie, kiedy Główny Bohater rozbije Główny Magiczny Artefakt; tak zachowuje się szwarcowski Cień, usłyszawszy: „Cieniu, znaj swoje miejsce!”, czy też Żeliwny jeździec Uspienskiego na chóralne: „Zgiń, przepadnij!”... Dlatego właśnie tłumaczenia ekonomistów – „nafta w Tiumeniu się skończyła”, „komputerową rewolucję przespaliśmy” i temu podobne – wydają mi się kompletnie niepoważne, natomiast spostrzeżone przez Łukina pojawienie się w radzieckich sloganach tak niestosownej części mowy jak czasownik – wręcz przeciwnie. Na temat „powszechnego antysowietyzmu” partyjnej wierchuszki, na której, jak to się mówi, już ani nitki ojczystej nie zostało, napisano dość; ale o tym, jak niezliczeni Kuźmowie Ulianycze Staropopikowie ze wszystkich tych Gosplanów i Gossnabów, siedząc przed służbowymi komputerami, zestrzeliwali tysiące MIGów-23 i otrzymywali za to „Purpurowe Serca” od Kongresu... Przyznacie sami – kiedy obiekt inwoltacji sam na dodatek rwie się, by wziąć w tym procesie czynny udział, jasne jest już dla każdego: jego dni są policzone... Policzone, bez dwóch zdań!

Ostatnimi czasy pojawiło się mnóstwo książek o tytułach typu: „Okultystyczne sekrety NKWD w ZSRR”. Nie podejmuję się osądzić, co w nich jest prawdą, a co kłamstwem (a dokładniej – „hipotezą”), jednak sam fakt, że i hitlerowskie Niemcy, i Związek Radziecki, i (w pewnym stopniu) cesarska Japonia praktykowały jakieś „magiczne wspomaganie” swoich społeczeństw nie budzi szczególnych wątpliwości. Wielka Anglosaska Demokracja na podobnych zabawach nie została przyłapana (no, stworzyli w CIA, dla porządku, stosowny pododdział, gdzie tajniacy zabawiali się telepatią i różnymi wirującymi stolikami, ale i ten zlikwidowali „ze względu na brak praktycznych rezultatów i w celu oszczędnego gospodarowania środkami podatników”) – skąd płynie wniosek, że owa Demokracja naprawdę się tymi „średniowiecznymi głupotami” nie zajmowała.

Wniosek, moim zdaniem, nieco pochopny. Jak się kiedyś wypowiedział na podobny temat Wiktor Suworow: „Wywiad to najniewdzięczniejsza na świecie robota. Kto się pomylił, kto wpadł, kogo powiesili – ten jest sławny. Jak na przykład Zorge. Ale Stalin, oprócz nieudaczników, miał też wywiadowców naprawdę wybitnych, którzy osiągnęli imponujące rezultaty i przy tym nie zostali sławni, to znaczy – powieszeni.” Rzeczywiście: Zorge i Pieńkowski znani są wszystkim, a kto, proszę Państwa, poda nazwisko amerykańskiego zwiadowcy, który ukradł japońską maszynę szyfrującą, co w dużym stopniu przesądziło wynik wojny na Pacyfiku...? Analogicznie, można spokojnie założyć, że „demokratyczni” magowie po prostu działali lepiej od swoich „totalitarnych” konkurentów – dlatego też „nie stali się sławni”. Dla sprawdzenia słuszności tej hipotezy wystarczy po prostu porównać końcowe efekty działalności jednych i drugich.

Jakiś czas temu zdarzyło mi się przeczytać wyczerpujące studium Piereslegina na temat bitwy o atol Midway. (Dla tych ziomków, którzy nie siedzą w temacie: dla Amerykanów Midway – to coś takiego, jak dla nas Stalingrad. Zresztą, w dzisiejszych czasach Pax Americana, z pewnością wyjaśniać trzeba raczej co to takiego Stalingrad...) Tak więc, głównym moim wrażeniem – o które, zdaje się, chodziło autorowi – było wyraźne poczucie, że w bitwie tej na równi z powietrznymi armadami Yamamoto i Nimitza bezpośrednio starły się ze sobą określone Siły Wyższe – dokładnie tak samo, jak kiedyś pod murami starożytnej Troi i w trojańskich, i w greckich szeregach naparzali się Dostojni Olimpijczycy.

Zazwyczaj traci się z oczu fakt, że według wszelkich wskaźników ekonomicznych Japonia czasu drugiej wojny światowej stała gdzieś na poziomie Belgii czy Holandii. Oczywiste jest, że gdy ma się do dyspozycji gospodarkę rozmiaru gospodarki holenderskiej (niechby nawet i zmilitaryzowaną w dwustu procentach) wszczynanie wojny jednocześnie z trzema wielkimi mocarstwami plus Chiny – to już nawet nie awantura, jak w przypadku Hitlera, a po prostu szaleństwo... Bojowe szaleństwo. Berserkowszczyzna. (Nawiasem mówiąc, w kodeksie Bushido dla tego stanu z pewnością istnieje jakaś odpowiednia nazwa...) W ciągu pół roku ci oto berserkowie – których, jak to się mówi, „miecz się nie imał” – przeszli przez całą Azję Wschodnią do Australii, wzięli piorunującym szturmem absolutnie nieprzystępny Singapur i jakoś znaleźli sposób, by unicestwić w Pearl Harbour zaskoczoną znienacka amerykańską flotę („znienacka” – chociaż amerykańskie dowództwo czytało japońskie szyfry i powinno było orientować się na bieżąco w planach Yamamoto). Przez pół roku udawało im się absolutnie wszystko; i nagle ich fart – jak nożem uciął, i nastąpił kompletny Midway...

Zresztą, nie tak znów całkiem nagle: początek tej kampanii japońskiej floty upamiętnił się dziwną „epidemią”, która wykluczyła z szeregów jednocześnie trzech czołowych przywódców floty: najlepszy sztabowiec, prawa ręka głównodowodzącego Zjednoczoną Flotą Genda (malaria tropikalna), dowodzący lotnictwem pokładowym Futida, z którego imieniem związany był Pearl Harbor i cała reszta zwycięstw Floty Powietrznej (wyrostek robaczkowy) i, na koniec, sam głównodowodzący Yamamoto (zatrucie rybą na bankiecie z okazji rozpoczęcia wyprawy); trzech ludzi odznaczających się żelaznym zdrowiem i nigdy wcześniej nie chorujących. I jeszcze wróżba: podczas gry sztabowej w atak na Midway, kiedy ćwiczono wstępnie odpieranie nagłego ataku amerykańskich bombowców nurkujących, na kostkach do gry (tak w japońskim sztabie generalnym przyjęto wprowadzać przy modelowaniu walki element przypadkowości) wypadła niebywała kombinacja, oznaczająca „dziewięć trafień, trzy zatopione lotniskowce”... Wyższe Siły przestrzegały Yamamoto – tak że jaśniej się nie da, jednak ten „rozpostarł palce w wachlarz i ruszył jak taran”...

Całe starcie o Midway układa się w fantastyczny ciąg przypadków, przy czym wszystkie one sprzyjają jednej stronie – amerykańskiej. Na korzyść Amerykanom obracało się absolutnie wszystko – i pomyłki, popełnione przez ich dowództwo, i „obiektywne trudności”. I tak, na przykład, chorowali przed Midway nie tylko Japończycy: tak samo nagle i niewytłumaczalnie wypadł z szeregów admirał Halsey, najlepszy dowódca lotniskowców amerykańskiej Floty Pacyfiku (najcięższy przypadek nerwowej egzemy). Schodząc z mostku, wbrew wszelkim pisanym i niepisanym marynarskim zasadom postawił na swoim miejscu Spruance’a – dowódcę swojej grupy krążowników eskortujących, „artylerzystę”, nie mającego żadnego doświadczenia w dowodzeniu formacjami lotniczymi. Właśnie Spruance’owi sądzone było wydanie rozkazu, który wywołał wzburzenie starszych oficerów i ściągnął na niego oskarżenia o tchórzostwo: u schyłku tego zwycięskiego dla Amerykanów dnia, wiedziony jakimś natchnieniem, wstrzymał pościg za rozbitą i bezsilną formacją lotniczą Nagumo i nakazał się cofnąć. Gdyby nie ta osobliwa decyzja, Amerykanie już parę godzin później natknęliby się na prujące im naprzeciw potężne liniowce zgrupowania Yamamoto. Można stwierdzić z całą stanowczością, że nocne starcie artyleryjskie, kiedy niemożliwe jest wykorzystanie przewagi lotniczej, zrobiłoby Amerykanom z tej nocy prawdziwą noc Świętego Bartłomieja, i Japończycy uzyskaliby w tym starciu wynik co najmniej remisowy.

Przy tym kunszt bojowy japońskich marynarzy i lotników był tak wysoki, że bez względu na fantastyczne karty, które wróg otrzymał przy rozdaniu, około dziesiątej dwadzieścia rano mogli oni uznać walkę praktycznie za wygraną; Amerykanie, zastawiwszy pułapkę na japońską flotę (co nie było takie znów trudne przy przejrzystości nieprzyjacielskich systemów szyfrujących), nagle poczuli się jak ten kmiotek, który „schwytał niedźwiedzia”... I tu właśnie nadeszło owe pięć minut, które zdecydowało i o zakończeniu wojny na Oceanie Spokojnym, i - w pewnym sensie – o losie całego powojennego świata. W Bieżącej Rzeczywistości rozegrała się z absolutną precyzją niewiarygodna sytuacja, zasymulowana kiedyś podczas tamtej gry sztabowej: nagłe pojawienie się „przespanej” przez obserwatorów eskadry amerykańskiej (ostatniej, która została Spruance’owi!) przy braku w powietrzu myśliwców japońskich (dotankowanie). O godzinie dziesiątej dwadzieścia pięć pokłady „Akagi”, „Kaga” i „Hiryu”, zastawione gotowymi do wylotu samolotami drugiej fali, paliwem i amunicją, wyglądały jak olbrzymie ogniska, w których bezpowrotnie obracała się w popiół podstawa wojenno-morskiej potęgi Krainy Yamato... Dziewięć trafień, trzy zatopione lotniskowce – dokładnie tak, jak wtedy, miesiąc wcześniej, wypadło na kostkach do gry. (Przyznaję, że gdyby o takim zbiegu okoliczności opowiedział memorialista europejski, z pewnością uznałbym to za wymysł „dla uatrakcyjnienia”; ale Japończykom jakoś wierzę – bez zastrzeżeń.)

...Czytając rozprawę Pierieslegina, w pewnym momencie jasno zrozumiałem, z czym mam do czynienia: z realizacją w praktyce odwiecznego marzenia wielbicieli historii alternatywnej. Bieg prawdziwej bitwy o Midway, przebiegającej naprawdę w jakiejś innej, równoległej rzeczywistości, został następnie skorygowany poprzez bezczelne „przeniesienie” alternatywnych wariantów historii (dokładnie tak, jak rozgrywamy jeszcze raz na nowo „nieudane” epizody w Civilization albo Dune 2, powracając za każdym razem do „Load saved game”) – przy czym jasne jest, która mianowicie z walczących stron zajmowała się tymi poprawkami. Powiem więcej: powstaje wyraźne wrażenie, że w pierwszym etapie wojny na Oceanie Spokojnym kontrola nad wariantami znajdowała się w rękach Japończyków, ale do bitwy o Midway Amerykanom udało się odwrócić sytuację.

Swoją drogą, w jaki konkretnie sposób przejawia się „sztuka kierowania przypadkiem”, o której ustami hrabiego Monte Christo mówił Dumas, nie podejmuję się rozstrzygać, bowiem o magicznych praktykach nie mam zielonego pojęcia. Stwarzać w równoległej rzeczywistości „brudnopis” wydarzenia, a następnie „przepisywać je na czysto” w warunkach gry komputerowej – to być może nienajlepsze (a z całą pewnością nie jedyne) rozwiązanie. Jednak możliwość oddziaływania jakimś sposobem na warianty sytuacji jako taka nie budzi we mnie wątpliwości. Przyjrzyjmy się choćby ostatniemu z takich wariantów, przeżytych przez Rosję, kiedy jej historia z łatwością mogła przeskoczyć w inną koleinę – wydarzeniom moskiewskim z 1993 roku.

Wszystko wówczas zdecydowało się w nocy z trzeciego na czwartego października, kiedy buntownikom (słowu „buntownicy” nie przydaję tu ani prawniczej, ani tym bardziej moralnej oceny: zupełnie jak u Harringtona – „Bunt się nie może skończyć powodzeniem. W przeciwnym razie nazywa się inaczej”) nie udało się zdobyć centrum telewizyjnego. Dlaczego? – A dlatego, że wojakom oddziału „Witiaź”, ochraniającego budynek, w najbanalniejszy sposób nawaliła łączność, i nie otrzymali wspólnego dla wojsk i milicji rozkazu: „Do niczego się nie wtrącać, niech się dzieje, co chce”. I nie otrzymawszy tego rozkazu, oddział po prostu działał zgodnie z regulaminem: kiedy zaczął się szturm, żołnierze nie oddali broni (jak to zrobiła cztery godziny wcześniej ochrona merostwa), lecz odpowiedzieli ogniem – na czym, właściwie, wyłożył się cały bunt ... Przyznacie, że niesprawna radiostacja – to nie eskadra bombowców, wzięta znikąd, jak as z rękawa szulera; jasne, że tu działali magowie o klasę lepsi niż tamci, z Midway...

Notabene: a gdyby junkrzy, chroniący w taką samą, smutną jesienną noc tak samo sprzedajny i antynarodowy Rząd Tymczasowy, działali jak ci wojacy z „Witiazi” – tępo, według regulaminu – ciekawe, w jakim kraju żylibyśmy dzisiaj? (Pamiętacie bitwę trafalgarską? – „Anglia nie oczekuje, że każdy zostanie bohaterem; Anglia oczekuje, że każdy wypełni swój obowiązek.”) Zresztą, wszystko to, o ile pamiętam, już kiedyś odegrał Pielewin w „Kryształowym świecie”...

...No, to teraz jasne, dokąd zmierza autor, skrzywi się w tym miejscu niejeden wizjoner. Światowy rząd zurychskich gnomów i innych masonów, tyle że jeszcze z dodatkiem magii...

Niezupełnie tak. A właściwie – zupełnie nie tak. Wręcz przeciwnie.

Ale tu, niestety, nijak nie uciekniemy przed tym samym pytaniem, którym swojego czasu Woland zbił z pantałyku prostodusznego ateistę, Iwanuszkę Bezdomnego: kto właściwie tym wszystkim kieruje?

 

 

O TAJEMNICY, KTÓRA KRYJE SIĘ ZA MAGIĄ

 

– To znaczy, że człowiek na brzegu był Bogiem?

– Człowiek na brzegu – to inny mag.

– Muszę poznać tajemnicę, która kryje się za magią!

– Za magią nie kryje się żadna tajemnica.

J. Fowles

 

Przede wszystkim konieczne jest określenie pewnej aksjomatyki. Moje życie było wystarczająco bogate w wydarzenia i mocne, niebanalne sytuacje, i zbyt często stykałem się z zupełnie nieprawdopodobnymi zbiegami okoliczności, żeby serio wątpić w istnienie Sił Wyższych. Czy nazywamy je opatrznością, czy też najwyższą formą świadomości według T. Leary, personifikujemy na kształt Ojca niebieskiego, bądź uważamy za jakieś bezosobowe pierwiastki antyentropijne – to w omawianym aspekcie nieistotne. Absolutnie nie podejmuję się (i też nie dałbym rady) rozważać tego wszystkiego w duchu W. Rybakowa, i przyjmuję istnienie Sił Wyższych po prostu na zasadzie „brzytwy Ockhama” – jako najprostsze z możliwych, niesprzecznych wyjaśnień.

Przy tym, w moim osobistym obrazie Świata wspomniane Siły nie są obojętne w stosunku do Człowieka. I tu całkowicie solidaryzuję się ze stanowiskiem przedstawionym przez Pierieslegina: „Niniejszy artykuł oparty jest na idei pozytywizmu i wychodzi przede wszystkim z założenia, że Wszechświat jest nam przyjazny.” Innymi słowy (to znaczy, w alternatywnej skali filozoficznej): wiara w „gniew Pański” i koncepcja „kary, skruchy i przebaczenia” są straszliwym grzechem, gdyż oparte są na zanegowaniu nieskończonego bożego miłosierdzia. Dla mnie w rzeczy samej pozostaje zagadką, jak można poważnie traktować hipotezę Boga, przypisując jednocześnie Stwórcy mentalność funkcjonariusza policji czy też, w najlepszym wypadku, zawziętego belfra. I jeśli szukać modelu wzajemnych stosunków między Siłami Wyższymi i ludzkością, to analogia ze stosunkiem ojciec-syn nasuwa się w sposób zupełnie naturalny.

„Ależ to banalne! – zawołacie. – Jasne, że w chrześcijaństwie i w innych religiach monoteistycznych człowiek postrzega Boga jako Ojca niebieskiego”... Zaczekajcie. Zwracam waszą uwagę na to, że w przedstawianym schemacie jako podmiot tych stosunków z „naszej” strony występuje nie osobna jednostka (co leżało u podstaw „wynalazku” monoteizmu), lecz ludzkość jako całość. „Na obraz i podobieństwo” została stworzona właśnie ona, a wcale nie pojedynczy człowiek, który, jak słusznie zauważono, „nie tylko pozbawiony jest możliwości stworzenia jakiegokolwiek planu choćby na śmiesznie krótki okres, dajmy na to, tysiąca lat, ale nie może ręczyć nawet za swój własny, jutrzejszy dzień”. Natomiast w odniesieniu do ludzkości – struktury nieporównywalnie bardziej długowiecznej niż człowiek – należy już uwzględnić taki komplikujący czynnik: dzieci wyrastają i ich wzajemne stosunki z rodzicami nieuchronnie się przy tym zmieniają. Chrześcijaństwo zaś jednoznacznie stawia znak równości między pojęciami „syn” i „dziecko”, i innych relacji pomiędzy synem a Ojcem, poza uwielbieniem i podporządkowaniem, w zasadzie nie dopuszcza; to znaczy – mówiąc wprost – kultywuje infantylizm.

No to teraz, wychodząc od tezy o przyjazności Wszechświata (lub – co na to samo wychodzi – o nieskończonej dobroci Pana), rozważmy nasz ciąg technologicznych rewolucji. Kiedy dziecko poznaje świat, rodzicom przychodzi rozwiązać dość skomplikowany dylemat: z jednej strony, strasznie chciałoby się odgrodzić swoje dziecię od wszelkich możliwych niebezpieczeństw; z drugiej – jest zupełnie oczywiste, że wiecznie nie da się zdmuchiwać mu z drogi pyłków, i brak życiowego doświadczenia w postaci nabitych guzów i palców, poparzonych w trakcie łapania płomyka świecy, może doprowadzić do skutków stokroć bardziej żałosnych. I tak, z jednej strony – „zapałki nie są dla dzieci”: odkrycia technologiczne powinny się dokonywać w swoim czasie, nie wcześniej; z tego właśnie powodu eopil (pierwsza turbina parowa, zbudowana przez antycznego mechanika Herona z Aleksandrii) pozostała zabawną sztuczką, a proch, wynaleziony w Chinach w zamierzchłych czasach, był tam wykorzystywany jedynie do fajerwerków. Z drugiej strony – „zanim sam nie włoży palca do kontaktu – nie zmądrzeje”: po Hiroszimie nikt nie zdecydował się na powtórkę eksperymentu z kontaktem – odruch wyrobił się za pierwszym razem...

Za każdym razem, gdy uznają nas za wystarczająco dojrzałych do przejścia na kolejny poziom technologiczny, Siły Wyższe dają nam czas „na przyswojenie materiału” – wytworzenie i uregulowanie infrastruktury społecznej, adekwatnej do nowego poziomu możliwości. Za rewolucją neolityczną idzie powstanie państwowości ze społecznym podziałem pracy i wyodrębnieniem w systemie specjalistycznych bloków rządzenia; społeczeństwo industrialne potrzebuje demokracji nowoczesnego typu, gdzie nacisk przeniesiony jest na regulowanie w systemie związków odwracalnych, zwiększających jej homeostazę. (Właśnie dlatego reżimy totalitarne, oparte na poświęceniu samoregulacji na rzecz sterowalności, zdolne są do bardzo spektakularnych sprinterskich zrywów, jednak nieuchronnie przegrywają z demokracją w wyścigu długodystansowym.) W tej chwili można jedynie snuć domysły, jaki ustrój społeczny okaże się adekwatny do postindustrialnego (informatyczno-magicznego) społeczeństwa. Być może, będzie to „wspólne i niepodzielne” ogólnoświatowe imperium z rozproszonymi centrami władzy (sztaby dowodzenia ponadpaństwowych korporacji, czołowe firmy giełdowe itp.). A może być całkiem na odwrót: na planecie ukształtują się dwa równej wielkości centra cywilizacji – Atlantyckie i Pacyfiku; będą w nich doprowadzone do całkowitego logicznego zakończenia oba dopełniające się nawzajem trendy, z dawien dawna występujące w każdym społeczeństwie – liberalny (indywidualistyczny) i socjalistyczny (kolektywistyczny) – i właśnie wzajemne oddziaływanie tych dwóch pierwiastków, „yin” i „yang”, ucieleśnionych w Wielkiej Demokracji Atlantyckiej i Wszechazjatyckim Imperium Konfucjańskim – będzie przez długie wieki zasilać energią społeczną naszą cywilizację... Ale to wszystko są, mówiąc poważnie, detale.

Ważne jest co innego. Siły Wyższe – jak przyjęliśmy – są nam po ojcowsku przychylne; i oto najwyraźniej przestały one przeszkadzać ludzkości w opanowaniu magicznych technologii – w tym również kontroli nad wariantami rozwoju fabuły. (A przecież do tej pory szlaban na zajmowanie się czarnoksięstwem, jasnowidztwem, i tak dalej, tylko nasilał się w miarę rozwoju technologicznego. Powstaje wrażenie, że każda kolejna rewolucja technologiczna prowadziła do wielopoziomowej blokady magicznych możliwości społeczeństwa – póki nie sprowadziła ich w trakcie ostatniej, przemysłowej rewolucji do poziomu wirujących stolików i innych astralnych bzdur; taka swoista zasada komplementarności...) To znaczy, że ludzkość została „formalnie dopuszczona” do następnego, nieporównywalnie wyższego stopnia mocy. I to – mimo tych wszystkich „wyczynów”, którymi upamiętniliśmy miniony wiek (a przecież trudno się spierać – bardziej odrażającego i krwawego okresu w ludzkiej historii naprawdę nie było)... Jak to rozumieć?

Bardzo prosto. Siły Wyższe, w odróżnieniu od nas samych, oceniły naszą działalność w dwudziestym wieku całkiem pozytywnie; jak byśmy, sami tego nie zauważając, przeszli pomyślnie jakiś ważny test, wykazując swoją dojrzałość. Tak, oczywiście: na polach dwóch wojen światowych położyliśmy, bez zmrużenia oka, pięćdziesiąt milionów „nosicieli rozumu”, i niewielu mniej upchnęliśmy po Oświęcimiach, USWITŁAGach (Uprawlenije Siewiero-Wostocznych Isprawitielno-Trudowych Łagieriej – Zarząd Północno-wschodnich Obozów Pracy Poprawczej) i innych „Szkołach siódmego maja”; „nie oczekiwaliśmy miłości od natury” i z sukcesem przekształciliśmy ją w ogólnoświatowy ściek... Wszystko się zgadza. Ale!.. Dopuściwszy się mnóstwa wielkich i mniejszych wykroczeń, pewnej granicy mimo wszystko nie przekroczyliśmy: do globalnego konfliktu jądrowego nie doszło, chociaż parę razy balansowaliśmy na samej krawędzi; zinowiewski komunizm już nie będzie „Świetlaną przyszłością całej ludzkości” – teraz, zawsze i na wieki wieków, amen; udany eksperyment oczyszczenia Wielkich Jezior, całkiem już w swoim czasie zamienionych w szambo, wykazał, że z ochroną przyrody rzecz ma się dokładnie tak samo, jak z każdą inną – „Oczy się boją, ale ręce robią”.

Rzucając trzeźwe spojrzenie na drogę, którą przeszliśmy w dwudziestym wieku, musimy przyznać: nie ma żadnej pewności, że ludzkość nawet teoretycznie mogłaby wyjść z tej próby z mniejszymi stratami. Wręcz przeciwnie: i zdaje mi się, że Szczepietniew ze swoją „Siódmą częścią ciemności” jest o wiele bliżej prawdy niż Rybakow z jego „Grawilotem Cesarzewiczem”: tak, nasz wariant to nie sam miód, ale wszystkie pozostałe „wersje” były jeszcze piękniejsze... „Armageddon był wczoraj” – to szczera prawda, i my, jak by się temu nie dziwić, zdołaliśmy go przeżyć!

Skąd spadła na nas ta zmora, „Wiek wilkołaka”? W ramach naszej podstawowej analogii („Ojciec-syn”) odpowiedź jest prosta: wiek przejściowy, nic więcej. Oto dopiero co było urocze dziecko, a tu nagle coś takiego!... coś takiego!... dobrze jeszcze, jeśli w procesie formowania charakteru po prostu zaszalał sobie po junacku; a jeżeli nieprzeparty pęd ku dobru i sprawiedliwości każe mu rzucać bombami w generał-gubernatorów...? Właściwie mówiąc, wiek przejściowy (”...duże dzieci – duży kłopot”) – to test dojrzałości nie tylko dla dzieci, ale i dla rodziców; i jeśli z byle powodu chcesz łamać dzieciaka już od kołyski, narzucając swoją wolę, to jako ojciec nie jesteś wart złamanego grosza. Użycie siły – to oznaka słabości; i nasz Ojciec (jak zakładamy) nie z takich! Tak więc Siły Wyższe, jak należy przypuszczać, skłonne są spoglądać na nasz ateizm ze spokojną ironią, a w nasze życie jeśli nawet ingerują, to tak rozważnie, jak ów ojciec-milioner O’Henry’ego, który stworzył synowi sprzyjające okoliczności do rozmówienia się w końcu z wybranką, zatrzymując ich powóz w zorganizowanym specjalnie korku ulicznym.

Staliśmy się dorośli. I, zapłaciwszy straszliwą cenę, zyskaliśmy prawo do kierowania życiem według własnego rozumu. A Siły Wyższe najwyraźniej uznały to nasze prawo, dając nam do rąk magię i tym samym zrównując nas w potędze ze sobą; w tym sensie fowlerowski król-mag ma rację: za magią rzeczywiście nie stoi żadna tajemnica. Tajemnica tkwi gdzie indziej – „Bóg nie w sile, lecz w prawdzie”. Z siłą u nas w porządku; co do prawdy, to można ją posiąść tylko poprzez dalsze obcowanie z Siłami Wyższymi. Ale nie dziecięce uwielbienie (i równie dziecięce urazy), jak to było do tej pory, lecz prawdziwą przyjaźń i miłość – uczucia możliwe tylko pomiędzy równymi sobie. I tak właśnie wygląda to Wielkie Objawienie, które nastąpiło o dwa wieki wcześniej, niż oczekiwaliśmy...

A teraz przeżywamy ten właśnie moment, gdy Ojciec na zawsze przestaje być żywicielem i obrońcą, pozostając odtąd jedynie mądrym doradcą i autorytetem moralnym. Niejednemu z nas robi się przez to, z braku przyzwyczajenia, straszliwie nieswojo, ale nie ma na to rady... I jeszcze jedno. Wyobrażenie, że Ojciec, po pierwsze, jest wszechmogący, a po drugie – wieczny – to wszak podstawowa cecha dziecięcego pojmowania świata; tak samo jak niewzruszona wiara w życie wieczne dla nas, wybrańców (choćby w formie nieśmiertelności duszy)... A my, zdaje się, już dorośliśmy.

 

 

NIEUNIKNIONE POSTSCRIPTUM

 

Wyobraźcie sobie, że w jakiejś dalekiej okolicy uległ awarii statek kosmiczny z innej planety, i teraz przed wami stoi zadanie: ze względu na najwyższy interes państwowy ukryć to wydarzenie. Istnieją dwie zasadnicze metody postępowania: można je umownie nazwać „radziecką” i „amerykańską”. Pierwsza metoda nakazuje wszystko utajnić: otoczyć pół miliona hektarów sześcioma rzędami drutu kolczastego, ze świadków kogo się da – izolować, kogo się nie da – zobowiązać do nierozgłaszania, uzupełnić instrukcję dla cenzorów o osiem nowych paragrafów i tak dalej. Według drugiego wariantu informację należy możliwie jak najszybciej podrzucić wszystkim publikatorom, opatrzywszy ją przy tym: obszernym komentarzem przedstawiciela Wszechświatowego Stowarzyszenia Ufologicznego Charlesa Atana i pisarza Kazancewa; ekskluzywnymi wspominkami pop-gwiazdy Diany Cool (prywatnie Aniuta Raspryskina) o tym, jak to u zarania burzliwej młodości wpadła z przybyszem z Altairu; reportażem ze wspólnego pochodu „Błękitnej swastyki” i Birobidżańskiej armii kozackiej, żądających dymisji prezydenta, który „całkowicie zaprzedał się złodziejom z obcej planety”; następnie, wspomniawszy mimochodem potwora z Loch Ness i naskalne rysunki dinozaurów, gładko przejść do niewyczerpanego zaiste tematu Nowej Chronologii (przedyskutować na przykład hipotezę głoszącą, że w rzeczy samej Fomienko i Newton to jedna i ta sama postać historyczna: obaj byli wybitnymi matematykami, obaj zajmowali się tłumaczeniem „Apokalipsy” i obydwu z tego powodu odbiło)... Czy muszę mówić, która z tych dwu metod ukrycia prawdy jest skuteczniejsza?

O co mi chodzi? Sporo się ostatnio rozeszło publikacji o magii, przy czym jedna głupsza od drugiej. Kto też nie zabiera głosu na ten temat – i akademik, i bohater, i marynarz, i cieśla... to i ja postanowiłem dołożyć w miarę możliwości swoje trzy grosze... O co może chodzić?

 

1.04.2000

 

Tłumaczyła: Grażyna Czartek


< 10 >